Leśna, Łowcza i Stołpce. Wojna hybrydowa na Kresach II RP. Sowieckie zielone ludziki 1.0
Kreml już w międzywojniu stosował strategię wojny hybrydowej. Jednym z pierwszych krajów, na terenie którego zaczęły pojawiać się zielone ludziki, była II Rzeczpospolita.
Stołpce były sennym powiatowym miasteczkiem na Kresach, położonym nad Niemnem, pośród gęstych lasów i bagien. Od sowieckiej granicy dzieliło je niespełna 15 km. Znaczenie pięciotysięcznego ośrodka podnosiła przebiegająca przezeń linia kolejowa Brześć - Mińsk. Stołpce były ostatnią dużą stacją po polskiej stronie. Zapewne niewielu mieszkańców II RP zdawałoby sobie sprawę z istnienia miejscowości, gdyby nie wydarzenia z nocy 3 na 4 sierpnia 1924 r.
Tuż po godz. 1 mieszkańców miasteczka obudziły strzały. Około 60-osobowa banda, prawdopodobnie pod dowództwem oficera sowieckiego wywiadu wojskowego Stanisława Waupszasowa, zaatakowała jednocześnie kilka strategicznych punktów Stołpców. Największa grupa napastników uderzyła na siedzibę starostwa. Nie udało im się jednak wykorzystać efektu zaskoczenia.
Posterunkowy Leon Pikier strzegący znajdującej się w budynku kasy zdołał zabarykadować drzwi. Z pomocą przyszli mu urzędnik i woźny. Uzbrojeni tylko w mausery odpowiadali ogniem przeważającym siłom wroga, który dysponował nawet karabinami maszynowymi i granatami. Po trwającej kwadrans kanonadzie napastnicy wycofali się do innej części miasteczka. Nie powiódł się także ich szturm na posterunek miejski i komendę powiatową. Szczególnie walki o tę drugą przybrały dramatyczny obrót. Napastnicy obrzucili budynek granatami, w wyniku czego jeden z policjantów został ogłuszony. Skuteczny opór stawił im w pojedynkę sam komendant powiatowy Chludziński uzbrojony jedynie w pistolet. Później polscy stróże porządku mieli mniej szczęścia.
Dywersantom udało się dostać do policyjnej stajni, gdzie zabili jednego funkcjonariusza i zrabowali kilka koni. Zdobyli także posterunek na stacji kolejowej, gdzie zastrzelili kolejnego policjanta. Potem ruszyli na koszary. Tam wezwali funkcjonariuszy do poddania się. Ci jednak zaczęli uciekać z budynku. Wtedy bandyci otworzyli do nich ogień, kładąc dwóch trupem. I ruszyli dalej.
Bez trudu zajęli pocztę, z której zrabowali gotówkę, a także miejski areszt, z którego uwolnili 18 przetrzymywanych. Wśród tych ostatnich znajdowali się Józef Łohinowicz, członek KC Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, i Stanisław Mertens, członek Biura Politycznego Komunistycznej Partii Polski.
Potem bandyci obrabowali parę sklepów, tartak (gdzie zabili jedną osobę) i kilka mieszkań. Grabież przerwało im pojawienie się w Stołpcach szpicy oddziału kawalerii z pobliskich Okieńczyc, która przybyła zaalarmowana wystrzałami, a także atak oddziału zawiązanego naprędce przez miejscowych urzędników. Wtedy napastnicy w dwóch grupach rozpoczęli odwrót w stronę sowieckiej granicy. Zniknęli w gąszczu Puszczy Nalibockiej, ścigani po omacku przez polskich żołnierzy i policjantów.
Łącznie cała akcja oddziału Waupszasowa w miasteczku trwała godzinę. W jej wyniku zginęło aż siedmiu policjantów. Należy podkreślić, że był to najczarniejszy dzień tej formacji w dziejach II RP - nigdy później w jednym incydencie nie poległo aż tylu funkcjonariuszy. Poza tym zabito także trzech cywilów. Atak na Stołpce stanowił apogeum i najbardziej tragiczną kartę polsko-sowieckiej wojny hybrydowej. Nie ostatnią - jak się później okazało.
Beczka prochu
"Fakt ten [napad na Stołpce - red.] jest czemś tak niesłychanem, czemś tak wyjątkowym w stosunkach pomiędzy narodami, że przed wojną [I wojną światową - red.] byłby wiadomością, w której prawdziwość nie możnaby uwierzyć. Oddziały wojskowe republiki sowieckiej, pozostającej oficjalnie z Polską w stosunku pokojowym, dokonywują napadów na terytorjum sąsiedniego państwa! I czynią to nie raz i nie dwa, ale raz po raz, tydzień za tygodniem!" - grzmiał z oburzenia krakowski "Czas" z 7 sierpnia 1924 r.
Publicystom, którzy pamiętali jeszcze epokę, w której walczyło się honorowo i z otwartą przyłbicą, sowiecka bezczelność nie mieściła się w głowie. Zresztą nie można się dziwić ich irytacji. Przeróżne incydenty zbrojne z zauważalnym udziałem ludzi Kremla wstrząsały północno-wschodnimi rubieżami II Rzeczypospolitej niemal codziennie od 1921 r. Tymczasem Warszawa, wobec narastających prowokacji, wydawała się bezradna.
Tereny ówczesnych województw wileńskiego, nowogródzkiego i poleskiego stanowiły „miękkie podbrzusze" odrodzonej Polski. Działalność sowieckich dywersantów ułatwiało wiele czynników. Przede wszystkim obszar ten był w większości zamieszkany przez słowiańskie mniejszości narodowe - Białorusinów i Ukraińców - oraz Żydów. Grupy te często na gruncie zaszłości historyczno-ekonomicznych były zwaśnione z Polakami.
Poza tym miejscowa ludność bardzo mocno ucierpiała podczas działań I wojny światowej i walk polsko-bolszewickich, co miało dramatyczne skutki społeczne, demograficznie i gospodarcze. W 1915 r., gdy wojska carskie cofały się na wschód, zmuszono do ewakuacji ponad milion mieszkańców tego regionu. Trzeba dodać, że takie środki nie były niczym niezwykłym w czasie tamtego konfliktu. Po zawarciu traktatu ryskiego w 1921 r. około 700 tys. z nich repatriowano do Polski. Powracający byli często wrogo nastawieni do systemu, który zastali na swoich rodzinnych ziemiach. Na ich oczach w Rosji dokonała się rewolucja październikowa - widzieli, jak upada „pański system".
Byli przez to bardzo podatni na propagandę antypolską, a szczególnie komunistyczną. Wśród repatriowanych znajdowało się ponadto wielu weteranów Armii Czerwonej, którzy po powrocie do domów stawali się fundamentem miejscowych struktur komunistycznych.
Wraz z nimi przybywali także wyszkoleni przez Moskwę agitatorzy, którzy siali ferment wśród sfrustrowanych włościan. A ci ostatni chętnie nadstawiali ucha. Białoruscy chłopi, którzy nie musieli opuszczać swoich siedzib w 1915 r., pamiętali czas wojennej anarchii jako okres swobody, wolny od uciążliwych, post-feudalnych zobowiązań i prawnych ograniczeń. Powrót „pańskiego porządku" nie był, w mniemaniu większości z nich, niczym dobrym.
Nastroje pogarszał też opłakany stan gospodarki regionu. Zawsze daleko mu było do krainy mlekiem i miodem płynącej,ale sześć lat nieustannych wojen - rekwizycje, pożary, rabunki - wpędziło wielu ludzi w skrajną nędzę. A fatalna sytuacja ekonomiczna Polski sprzed reform rządu Władysława Grabskiego nie skłaniała do optymizmu w kwestii wyraźniej poprawy warunków bytu.
Nie bez znaczenia dla eskalacji niepokojów był także sposób sprawowania rządów przez miejscową administrację II RP. Ówcześni wojskowi, politycy i prasa mieli do niej dwa główne zastrzeżenia. Po pierwsze, oskarżano ją o faworyzowanie interesów Polaków, przy często kompletnym braku poszanowania dla aspiracji i potrzeb mniejszości narodowych. Po drugie, zwracano uwagę, że przy rekrutacji urzędników do służby na Kresach obowiązywała selekcja negatywna. Chodziło tu głównie o policjantów, którzy nierzadko zachowywali się jak kolonizatorzy - nadużywali władzy i stosowali przemoc. Oba zarzuty były, jak pokazują choćby późniejsze reportaże Józefa Mackiewicza, aktualne przez resztę międzywojnia.
Podpalić Kresy
Podpisany w marcu 1921 r. traktat ryski oficjalnie kończył wojnę polsko-bolszewicką. Klęska przekreśliła nadzieje Sowietów na szybką ekspansję rewolucji na Zachód. Jednak naszkicowana wyżej sytuacja na Kresach dawała im asumpt do podjęcia innego rodzaju działań ofensywnych - wojny hybrydowej. Jej celem była destabilizacja nadgranicznych terytoriów II RP poprzez liczne akcje dywersyjne, przygotowanie silnej miejscowej partyzantki, a w ostatniej fazie, wywołanie powstania, które zakończyłoby się przyłączeniem tych ziem do ZSRR.
Nie wiadomo dokładnie, kto w sowieckim kierownictwie był inicjatorem tych działań. Naukowcy wskazują jedynie, że wielkim promotorem idei stymulowania komunistycznej irredenty w II RP był Michaił Frunze, który miał powoływać się na powodzenie tego typu akcji w czasie podboju Gruzji w 1921 r.
Pewne jest natomiast, że na początku lat 20. działania wszystkich służb sowieckich przeciwko Polsce koordynował Józef Unszlicht - mławski Żyd, weteran ruchu komunistycznego. Większość historyków jest także zgodna, że gros odpowiedzialności za niepokoje na polskich Kresach ponosi Razwiedupr, czyli sowiecki wywiad wojskowy. Niektórzy podają, że operacje "aktywnego wywiadu", jak zwali je Rosjanie, były tak zakonspirowane, iż nie wiedzieli o niej nawet "sąsiedzi" z cywilnej Czeki.
Razwiedupr prowadził działania na Kresach już od 1921 r., jednak szczyt jego aktywności przypadał na 1924 r. Przyczynił się do tego niezwykle energiczny Jan Berzin, który wówczas stanął u sterów wojskówki - dywersja na polskim odcinku była dla niego priorytetem. Ów pochodzący z Łotwy wywiadowca przeszedł do historii jako twórca podstaw potęgi GRU. To on zwerbował do sowieckiej agentury dwie szpiegowskie legendy - Richarda Sorge i Leopolda Treppera.
Oddziały dywersyjne Razwiedupru operujące na terenie Polski na ogół składały się z profesjonalnej kadry dowódczej, która na akcje przechodziła przez granicę, z Sowietów, oraz z miejscowych partyzantów rekrutujących się spośród działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, a nierzadko i ze środowiska przestępczego. Jednak zdarzało się, tak jak w przypadku ataku na Stołpce, że przerzucano do II RP całe grupy zbrojne.
Dywersanci atakowali posterunki policji, straży granicznej, folwarki, dwory i pociągi. W szczytowym okresie ich działalności, czyli w 1924 r., odnotowano 207 takich incydentów. Najważniejszymi dowódcami wojskówki na Kresach byli Cyryl Orłowski, Stanisław Waupszasow i Aleksander Rabcewicz. Wszyscy mieli podobne biografie. Wywodzili się z terenów Białorusi i Litwy. Mieli za sobą służbę w Armii Czerwonej. Pierwszy z nich miał być szczególnie efektywny. W oficjalnym raporcie chwalił się, że w 1924 r. z jego inicjatywy zabito "ponad stu żandarmów i właścicieli ziemskich".
Jednak najbardziej znanym dywersantem - prawdziwym medialnym i ludowym herosem tamtej epoki - był niejaki Józef Mucha-Michalski. Według historyków sowieckich i białoruskich był on podoficerem polskiej kawalerii, który w 1922r. zdezerterował i przyłączył się do grupy prowadzonej przez Orłowskiego. Polskie akta sądowe i policyjne, obecnie przechowywane w Brześciu, pełne są dokumentów dotyczących napadów, których rzekomo dokonał. Jednak wiele wskazuje na to, że była to postać fikcyjna. Prawdopodobnie pod Muchę-Michalskiego podszywali się Orłowski i inni dywersanci. Robili to, by zmylić polskie służby. Te ostatnie zresztą podchwyciły sowiecką mistyfikację.
Prawdopodobnie z wygody. Zawsze łatwiej było wskazać winnego i zamaskować własną bezradność, niż przyznać, że sprawcy incydentu byli nieuchwytni i nieznani.
Honor II RP w samej bieliźnie
Lista sukcesów agentów Razwiedupru na Kresach jest długa. Niektóre spektakularnie kompromitowały służby bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. W październiku 1922 r. sowieccy dywersanci zajęli majątek Struga w województwie poleskim. Policja potrzebowała trzech dni, by go odbić. W walkach poległo dwóch funkcjonariuszy.
24 września 1924 r. pod Łowczą ok. 60-osobowa grupa partyzantów, prawdopodobnie dowodzona przez Cyryla Orłowskiego, napadła na pociąg relacji Brześć - Łuniniec. Zatrzymali go i po krótkiej wymianie ognia wtargnęli do wagonów. Na ich łasce znalazło się kilku ważnych oficjeli, którzy podróżowali owym feralnym składem. Oprócz samego wojewody poleskiego Stanisława Downarowicza byli tam: inspektor policji Mięsowicz, biskup miński Zygmunt Łoziński i Bolesław Wysłouch, senator PSL "Wyzwolenie". Napastnicy, w ubiorach białoruskich włościan okradli wszystkich pasażerów z pieniędzy, kosztowności i żywności.
Mężczyznom, w tym także wojewodzie, zabrali ubrania. Downarowicz zeznał później, że oddał je sam, „unikając w ten sposób dotknięcia rąk bandyckich".
Jedyną ofiarą śmiertelną tego zajścia był żydowski handlarz bydłem - zastrzelono go, ponieważ rozpoznał jednego ze złodziei i próbował do niego zagadać. Obłowieni dywersanci zniknęli w mrokach poleskiej puszczy. W pościg za nimi wysłano, co prawda, liczne siły policyjne i wojsko, ale podobnie jak w przypadku Stołpców, tak i teraz operacja zakończyła się fiaskiem. Po zajściu w Łowczej prasa okrzyknęła północno-wschodnie Kresy Dzikimi Polami i Meksykiem. Dziennikarze domagali się „głów". Dlatego też kariera niefrasobliwego wojewody, który w bieliźnie „bronił honoru" Polski, została złamana. Downarowicza zdymisjonowano, by nigdy więcej nie dopuścić go do służby publicznej.
4 listopada 1924 r. doszło do kolejnego napadu na pociąg. Skład relacji Brześć - Baranowicze, w okolicach stacji Leśna, został zatrzymany przez ok. 80-osobową grupę podającą się za białoruskich narodowych partyzantów. Nikt z pasażerów nie stawiał oporu w czasie rabunku. Mimo to napastnicy zastrzelili policjanta, który akurat konwojował więźnia. Jednak tym razem dywersanci mieli mniej szczęścia. Polskie służby po sprawnej akcji pościgowej i śledczej, zatrzymały ponad 20 z nich. Czterech w trybie doraźnym skazano na śmierć. W marcu 1925 r. 40-osobowa banda obrabowała stację kolejową w Lachowiczach. Zdobyto także pobliski posterunek policji.
Gniew Dzierżyńskiego
Po zuchwałym napadzie Sowietów na Stołpce rząd Grabskiego podjął wiele działań, które miały przywrócić bezpieczeństwo na Kresach. Przede wszystkim powołano do życia Korpus Ochrony Pogranicza - nową formację wojskową, która miała walczyć z dywersją. Poza tym nasilono represję. Na celownik wzięto przede wszystkim działaczy KPZB, którzy walnie wspierali Razwiedupr, i inne radzieckie służby „hamujące" na terenie Polski.
W samym województwie poleskim tylko w 1925 r. za „działalność antypaństwową" aresztowano 2 tys. ludzi. Nie mogli oni liczyć na łagodność sędziów. Na przełomie lat 1924/1925 w trybie nadzwyczajnym skazano na śmierć i rozstrzelano 57 osób. Dopiero te radykalne środki poskromiły sympatie białoruskiego chłopstwa dla idei „czerwonego" powstania i odwiodły je od pomocy sowieckiej agenturze. Dobitnie jest to widoczne w statystyce. W całym 1925 r. w omawianym regionie odnotowano już tylko 110 incydentów - napadów i rabunków - dokonanych przez bandy. To połowę mniej niż rok wcześniej.
W tym samym czasie na Kremlu też zaszły głębokie zmiany. W 1924 r. zmarł Lenin. Jego towarzysz Lew Trocki, największy orędownik „permanentnego eksportu rewolucji", był powoli odsuwany na boczny tor przez Stalina. Wobec porażek taktyki wzniecania komunistycznych przewrotów - np. w Niemczech, Bułgarii i Estonii - powoli wygaszano podobne inicjatywy.
Bezpośrednią przyczyną zaprzestania przez Razwiedupr dywersji naziemiach polskich był incydent w nocy z 7 na 8 stycznia 1925 r., kiedy oddział sowieckiego wywiadu wojskowego, przebrany w polskie mundury, uciekał przed ścigającymi ich „kopowcami".
W czasie przekraczania granicy w pobliżu wsi Siwki, nieopodal Jampola, został przez pomyłkę ostrzelany przez swoich pograniczników, którzy wzięli ich za Polaków. Wywiązała się strzelanina. Jeden dywersant zginął, a budynek strażnicy został zniszczony.
Wiadomość o zajściu dotarła do uszu Feliksa Dzierżyńskiego, legendarnego szefa Czeki. Głęboko zakonspirowana wojna hybrydowa prowadzona przez Razwiedupr prawdopodobnie właśnie wtedy wyszła na jaw. Oburzony czekista uważał, że „aktywny wywiad" kompromituje Związek Radziecki w stosunkach z sąsiadami. Towarzysze z Biura Politycznego podzielali jego opinię. Wydano rozkaz wygaszenia całej akcji. II Rzeczpospolita mogła chwilowo odetchnąć.