Leon "Rybak" Skelnik. Kapitan kapitanów...
Mówiono, że ten genetyczny Kaszuba, z płynącą w żyłach krwią wikingów, posiadł tajemną wiedzę, gdzie jest ryba. Wychował kilka pokoleń kapitanów floty rybackiej. Wraz z jego śmiercią kończy się pewna epoka.
Nazywano go kapitanem kapitanów. Krążyły o nim legendy. Mówiono, że ma wręcz nadprzyrodzony talent - bez nowoczesnego sprzętu, z daleka zawsze potrafił wyczuć, gdzie na ogromnym akwenie jest ryba. A ponieważ od połowów zależały zarobki, marynarze walczyli, by się dostać na dowodzony przez niego statek.
- To był kapitan... - mówili po latach z szacunkiem.
W drugi dzień świąt odszedł kpt. ż.w. Leon Skelnik, zwany też Leonem Rybakiem. Zmarł w szpitalu przy placu Kaszubskim w Gdyni, zaledwie 100 metrów od ulicy św. Wojciecha, gdzie się urodził 90 lat wcześniej, w styczniu 1927 roku. Człowiek o wyjątkowo barwnym życiorysie, biorący udział w wielu pionierskich wyprawach dalekomorskich. Gdynianin w siódmym pokoleniu.
Wnuk rybaka, syn rybaka
Pochodził ze starej rodziny kaszubskiej. Jego prapradziad Michał, urodzony w 1778 roku w Cisowej (dziś to też dzielnica Gdyni), po ślubie z gdynianką Barbarą z domu Bradtk przeniósł się do jej rodzinnej wsi i został jednym z siedmiu gdyńskich gburów. Dziadek Jan i ojciec Franciszek byli gdyńskimi rybakami, a stryj Józef do połowy XX wieku uchodził za najlepszego sieciarza w Gdyni.
- Jak miałem dziewięć lat, już się pchałem na kuter - wspominał Leon Skelnik w książce „Leon rybak”, wywiadzie rzece udzielonym w 2008 roku Zbigniewowi Gachowi. - Któregoś dnia, podczas wakacji, schowałem się między awaryjnymi żaglami w kubryku i wyszedłem, gdy kuter był dopiero w morzu. Ojciec trochę się gniewał, ale jednocześnie rozumiał, że ten wybryk to następstwo rosnącej we mnie morskiej pasji. Od tamtej pory coraz częściej pozwalał mi ze sobą wypływać.
Mały Leon zostałby pewnie, tak jak dziadek i ojciec, rybakiem przybrzeżnym, gdyby w uporządkowany świat kaszubskiej rodziny nie wkroczyła wojna. Chory na ciężką gruźlicę Franciszek Skelnik został wywieziony przez Niemców ze szpitala w Babich Dołach do szpitala w Kocborowie. Tam zginął, dzieląc los innych, „uciążliwych” dla III Rzeszy pacjentów.
Anna Skelnik została sama z córką Marią i młodszym o siedem lat Leonem. Silny, wyrośnięty 14-latek po ukończeniu niemieckiej szkoły powszechnej (polskie dzieci gromadzono w klasach po dwa roczniki) musiał się zameldować w urzędzie zatrudnienia. Pracował w sklepie nabiałowym, piekarni, w firmie dostarczającej prowiant na statki w porcie w Gdyni. Miał zaledwie 15 lat, gdy skierowano go - jako chłopca okrętowego - na holownik Putzing, pływający po gdańskim porcie. Rok później znalazł się na tankowcu zaopatrzeniowym Mowenrieff, który transportował benzynę lotniczą, głównie po wodach Norwegii. Holownikiem dowodzili Niemcy, ale w załodze, oprócz młodziutkiego Leona, byli także czterej Polacy. Nastolatek z Gdyni nieraz cudem uniknął śmierci. Jego statek 12 listopada 1944 był na redzie Tromso, gdy angielskie lotnictwo zatopiło w tym porcie niemiecki pancernik Tirpitz. Pod koniec wojny Mowenrieff wszedł na minę, ale nie zatonął. Odholowany do portu Trondheim, doczekał tam końca wojny.
- 10 maja 1945 roku z dwoma kolegami zgłosiłem się do polskiego obozu przesiedleńczego w Trondheim - opowiadał kpt. Skelnik. - Znałem już wtedy język norweski, więc okazałem się przydatny władzom campu. Kilkanaście razy brałem udział, jako tłumacz, w zawieraniu polskich małżeństw przed norweskimi władzami.
Po latach o talentach językowych Skelnika - biegle mówił po niemiecku, norwesku, holendersku, angielsku, rosyjsku i islandzku - z podziwem opowiadali znający go marynarze. - Potrafił w jednej chwili płynnie przejść z rozmowy z kapitanem z Islandii w jego ojczystym języku na wymianę zdań z Holendrem - mówi kpt. ż.w. Tomasz Sobieszczański.
Osiemnastoletni Leon nie skorzystał z propozycji wyjazdu do Kanady. Do Polski wrócił w pierwszym transporcie repatriantów, w listopadzie 1945 roku.
Nie dla maminsynków
Znajomość norweskiego przydała się młodemu rybakowi również w Gdyni. Po tym, jak pogawędził ze skierowanym do Polski z misją humanitarną szwedzkim lekarzem (dogadali się, bo szwedzki podobny jest do norweskiego), został skierowany na rozmowę kwalifikacyjną i zamustrował na wyczarterowany przez Polskę parowiec Range. Był jedynym Polakiem wśród szwedzkiej załogi.
Pod koniec 1946 roku zgłosił się do kompletującego rybacką flotyllę Dalmoru, gdzie początkowo korzystano z wiedzy doświadczonych kapitanów i oficerów obcokrajowców. Skelnik pływał pod komendą holenderskich szyprów Kumanna, Blocka i Petersa, islandzkiego Gudmundssona, a także polskich Pawła Gica i Wiktora Gorządka. Nie była to praca dla delikatnych maminsynków. „Leon rybak” wspominał: - Członkowie załogi pokładowej mogli się umyć najwyżej raz w ciągu rejsu. (...). Jak się wchodziło do kubryku, trzeba było po otworzeniu drzwiczek chwilę odczekać, by oswoić się z wewnętrznym zaduchem. Wszyscy mieli jakieś mokre ciuchy (...) na ubraniach wciąż pojawiała się pleśń.
Tuż po wojnie w polskiej dalekomorskiej flocie rybackiej pływało zaledwie 90 Polaków i aż 160 Holendrów oraz kilku Anglików i Szwedów. Nasi rodacy nie mieli doświadczenia, a Holendrzy, którzy zarabiali u nas znacznie lepiej niż u siebie, zazdrośnie strzegli zawodowych tajemnic. - Co trzeba, umieliśmy jednak podpatrzyć - kilkadziesiąt lat później opowiadał kapitan Skelnik.
Silny i znający od dziecka pracę na morzu wnuk i syn gdyńskiego rybaka szybko zwrócił na siebie uwagę holenderskich szyprów. Dostawał najbardziej odpowiedzialne zadania, wykonywał je coraz sprawniej i mając zaledwie 21 lat, został bosmanem.
Był to czas, gdy fachowcy awansowali bardzo szybko. Po zaledwie pięciomiesięcznym kursie Leon w 1949 roku ukończył Szkołę Szyprów Rybaków Dalekomorskich. W 1950 roku, obejmując dowództwo trawlera Uran, został najmłodszym szyprem w Polsce. Miał wówczas tylko 23 lata. Z tego, nie licząc pływania z ojcem, aż siedem lat spędził na morzu.
W tym samym roku poznał kobietę swego życia. Ludgarda pochodziła z Gdyni, w Szczecinie pracowała jako sekretarka dyrektora. Już podczas pierwszego spotkania, patrząc na młodą, zgrabną dziewczynę, miał powiedzieć: jeśli jest wolna, zostanie panią Skelnik. Pobrali się pół roku później. Urodziła mu trzech synów: Piotra, Juliana i Rafała.
Zawsze pierwszy
W kolejnych latach zawsze był tym najmłodszym. I tym pierwszym. Kapitan żeglugi wielkiej Andrzej Królikowski mówi, że Leon Rybak stał się odkrywcą licznych akwenów morskich, wykorzystywanych przez Polskę do połowów.
- Ojciec brał udział w wielu pionierskich wyprawach dalekomorskich - wylicza syn, Julian Skelnik. - W 1948 roku jako bosman uczestniczył w pierwszym rejsie polskiego statku rybackiego MT Saturn na wody Islandii. W 1951 roku płynął jako szyper łowczy na S/T Pluton w rejsie na Morze Barentsa. W 1959 roku był kierownikiem wyprawy, w pierwszym w historii polskiego rybołówstwa rejsie trawlera MT Wisłok, na łowiska Nowej Fundlandii i Labradoru. Trzy lata później dowodził pierwszym zwiadowczym rejsem do Afryki Zachodniej, od Maroka do Przylądka Dobrej Nadziei. W czasie tej wyprawy dowodzony przez niego MT Neptun jako pierwszy w historii polski statek rybacki 15 listopada 1962 przekroczył równik. Ojciec miał wówczas 35 lat.
Dopiero od połowy lat 50. zaczęły się zmieniać warunki pracy rybaków dalekomorskich. Dostawali lepsze jedzenie, porządniejsze ubrania. Ale i tak, zwłaszcza na północnych łowiskach u wybrzeży kanadyjskiego Labradoru czy też później na Morzu Barentsa, pracowali w ekstremalnych warunkach.
- Bywało, że co drugi dzień dopadały nas nawałnice - opowiadał kapitan Zbyszkowi Gachowi. - Bryzgi zimnej wody błyskawicznie zamarzały kolejnymi warstwami na pokładzie. Po jednym ze sztormów trawler był obciążony 150 tonami lodu. Mostek oblepiała z przodu warstwa grubości metra!
Zdarzało się, że w pogoni za rybą statek wchodził w połać lodowca. Groziło to zniszczeniem kadłuba lub unieruchomieniem jednostki. Kapitan Skelnik miał na to patent - uważnie obserwował powierzchnie lodowca. Póki lód był matowy - płynął. Kiedy robił się szklisty - zawracał.
- Jeśli w pobliżu jest Leon, damy radę - mówili kapitanowie polskich trawlerów.
Słynny notes, kopiowy ołówek
Leszek Kopeć, który przed kilkoma laty nagrał sześciogodzinną rozmowę z Leonem Skelnikiem, twierdzi, że był to człowiek traktujący swoją pracę jak misję.
- Opowiadano mi o jego słynnym notesie, w którym regularnie coś zapisywał kopiowym ołówkiem - mówi dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej. - O jego zapiskach krążyły legendy. Mówiono, że ten genetyczny Kaszuba, z płynącą w żyłach krwią wikingów, posiadł tajemną wiedzę, gdzie jest ryba. Ponoć nawet niektórzy kapitanowie innych jednostek śledzili Skelnika, by choć trochę tej wiedzy uszczknąć. I nie ma się czemu dziwić - statki płynęły tysiące mil na łowiska i jeśli miałyby wracać z niczym, to była klęska. Przede wszystkim finansowa dla marynarzy, których zarobki zależały od połowów. Dlatego też wielu z nich wręcz biło się o to, by zamustrować na statek dowodzony przez kapitana.
Z kolei kpt. Królikowski opowiada, że talent kpt. Skelnika można było zaobserwować także w późniejszych czasach, gdy po przejściu z Dalmoru do Transoceanu dowodził pierwszą polską bazą przetwórni dalekomorskiej m/s Gryf Pomorski, której budowę zresztą nadzorował. Był to flagowy statek polskiego rybołówstwa - ogromna fabryka rybna, której w każdym rejsie towarzyszyła flota składająca się z co najmniej 12 trawlerów. Mówiono, że Gryf Pomorski, potężny organizm gospodarczy, z własnym szpitalem i 250-osobową załogą, zabiera ze sobą tyle jedzenia, ile by wystarczyło na wyżywienie przez dobę wszystkich gdynian. - Jego stanowisko można byłoby porównać do dyrektora potężnej firmy, zatrudniającej kilkaset osób - mówi kpt. Królikowski. - Współpracował z burtowcami, koordynował rozładunek. Proszę sobie wyobrazić manewrowanie na otwartym morzu, w okolicach Labradoru czy Grenlandii przy ośmiu stopniach w skali Beauforta! Inne statki w takiej sytuacji uciekałyby do portu, tu było to niemożliwe.
Szanowali go inni kapitanowie i marynarze. - Za doświadczenie, charakter i konsekwencję - tłumaczy kpt. ż.w. Tomasz Sobieszczański, który dowodził wówczas Syriuszem, współpracującym z Gryfem Pomorskim. - A także za to, że rybołówstwo miał we krwi. Czułem się zaszczycony, gdy po dobiciu do statku bazy bywałem zapraszany na symboliczną szklaneczkę whisky do kapitana Skelnika. W ten sposób honorował tych kapitanów, którzy dobrze wykonywali manewry.
Tajemnica kapitana
Rejsy na „rybakach” ciągnęły się przez dziewięć długich miesięcy. Potem marynarzom przysługiwał zaledwie trzymiesięczny urlop na lądzie.
- Kiedyś przez osiem Wigilii pod rząd ojca nie było w domu - wspomina Julian Skelnik. - Naszym wychowaniem zajmowała się więc matka, a „terytoria” w sposób naturalny zostały przez rodziców podzielone. Zawsze mieliśmy poczucie, że ojciec jest kimś ważnym. Jako mały chłopiec wchodziłem na ogromny statek, na którym był on pierwszym po Bogu. A gdy szliśmy przez Gdynię, to bardzo wiele osób mu się kłaniało. Mówiono o nim: kapitan kapitanów. I tak było nawet wtedy, gdy przeszedł na emeryturę.
Z trzech synów kapitana tylko najstarszy, Piotr, poszedł w ślady ojca. Niestety, kiedy pełnił funkcję III oficera na trawlerze przetwórni, odezwała się niezdiagnozowana choroba serca. Piotr zmarł nagle podczas rejsu w maju 1980 roku, niedaleko Las Palmas.
Trzy lata później Leon Rybak przeszedł na emeryturę. Na morzu spędził łącznie 41 lat, pływał na 23 statkach, kapitanem był na 16, nadzorował budowę pięciu statków.
I miał jedną tajemnicę. - Ojciec trzymał się z żelazną konsekwencją zasady: nigdy, przez całe życie, nie wypłynął w morze w piątek - mówi Julian Skelnik. - Nawet jeśli dowodził tak potężną jednostką jak Gryf Pomorski, gdzie koszty przestoju były ogromne, nikt i nic nie mogło go zmusić do zmiany tej reguły. Trzeba było zrobić przegląd szalup lub naprawić drobną awarię i ostatecznie statek wypływał minutę po północy, już w sobotę.
Na emeryturze Leon Skelnik zajmował się chorą żoną, hodował pszczoły. Dr Tomasz Rembalski wspomina, że na uroczystościach zawsze stawał cicho, z boku. Nie mówił o tęsknocie za morzem. Na wystawę „Gdynia. Dzieło Otwarte” w Muzeum Miasta Gdyni oddał swoją fajkę.
W 1992 roku zezłomowano Gryfa Pomorskiego. Kilkanaście lat później do portu w Gdańsku wszedł jeden z ostatnich polskich trawlerów. - Miał iść na złom - wspomina Kopeć. - Poprosiłem kapitana, by stanął za jego sterem. To była jedna z najbardziej wzruszających i przejmujących scen, jaką nakręciłem z udziałem kapitana.
Mówi się, że wraz z człowiekiem odchodzi pewna epoka. Właśnie odeszła epoka Leona Rybaka, kapitana, z którym chciał pływać każdy marynarz.