Lekarz czy dekarz. 2003 i 2004 - roczniki wyklęte? Rodzice podejrzewają, że PiS realizuje ukryty cel: połowa młodych ma iść do zawodówek
Nowy majster widzi trzech odzianych w drelichy facetów na dachu domu w budowie. Pyta, kim są. Odpowiada pierwszy: - Jo dekarz. Drugi: - Tyż dekarz. A trzeci: - A ja jestem optyk. – O, optyk! – cmoka majster. – Ale… jak to optyk?! - No, oni dekują, a ja optykam. Wełną optykam – wyjaśnia trzeci.
Stary kawał, wiem. Z brodą sięgającą roku 1983. Czemu akurat tego? Bo wtedy, po raz ostatni, poszło w Polsce do szkół ponadpodstawowych ponad 700 tys. młodych. Rabanu o to nijakiego nie było. Więc czemu teraz jest? – dziwi się (ale czy szczerze?) nowy minister edukacji. Jego poprzedniczka też się dziwiła.
Mój znajomy optyk (od optykania), który ma od dwóch lat tyle roboty, że zasuwa nawet w niedziele, również nie rozumie lamentu dzieci i rodziców. Owszem, w 1983 r. było inaczej: do ogólniaków szło kilkanaście procent młodych, do techników (i ewentualnie potem na studia) 10 proc., 15 proc. zadowalało się podstawówką, a reszta młodych – czyli dwie trzecie - uczyło się konkretnego fachu w zasadniczych szkołach zawodowych.
Po 1989 r. odeszliśmy od tego modelu, zachęcając młodych do edukacji ogólnej. Sprzyjały temu nie tylko reformy systemu oświaty, ale i obiektywne oraz subiektywne okoliczności. Padło wiele przemysłowych molochów PRL-u, a więc i przyzakładowych szkół zawodowych. Samorządom ogólniaki bardziej się opłacały, bo są tańsze w utrzymaniu niż wymagające pracowni technika i zawodówki. W medialnym przekazie robotnik i rolnik stali się passé, więc 99 proc. rodziców robotniczo-chłopskich zaczęło przygotowywać swe dzieci (choć przeważnie tylko mentalnie) do kariery lekarza, prawnika, dziennikarza lub socjologa. Liceum zaczęło też uchodzić wśród uczniów za łatwiejsze od technikum, bo za sprawą demograficznych niżów (na początku lat 90. do szkół szło 500 tys. dzieci rocznie, a dekadę później tylko 350 tys.) wymagania malały i do ogólniaka mógł się dostać każdy. I potem studiować.
Pamiętają Państwo boom na marketing i zarządzanie? Efekt? Po dekadzie mieliśmy w Polsce pięć razy więcej menedżerów ds. utrzymania czystości niż sprzątaczek i dziesięć razy więcej prawników niż dekarzy. Przy czym większość pracodawców opatrywała owe szumne nazwy cudzysłowem. W istocie, kształciliśmy „menedżerów”, „prawników”, „socjologów”… Połowa młodych zdobywa wykształcenie wyższe. Pardon, „wyższe”.
Nie tylko „optyk” uważa, że to absurd. Już poprzedni rząd doszedł do wniosku, że wprawdzie wykształcenie ma swoją wartość, ale – po pierwsze – musi to być wykształcenie dobre, a po drugie – winno jakoś korespondować z potrzebami rynku.
„Optyk” idzie dalej: jego zdaniem mądry PiS celowo skumulował dwa (rzekomo wyklęte) roczniki, by odkręcić absurd: młodzi nie będą mieli wyjścia i masowo „wybiorą” szkoły branżowe. Owszem, potrzebujemy lekarzy, ale równie mocno potrzebujemy dekarzy. I „optyków”.
Jest tylko jeden problem: z rozmów krakowskich doradców zawodowych z rodzicami wynika, że na samym szczycie profesji, które starsi wymarzyli sobie dla swych pociech, jest „zawód niemęczący”. Zaś połowa młodych chce zostać youtuberami lub streamerami, ewentualnie – słono opłacanymi testerami gier.
Osobiście nie wiem, jak to obetknąć i gdzie się przed tym zadekować. Nie sądzę też, że minister Dionizy Piontkowski wie.