Ma oddać 3100 złotych i przeprosić matkę byłej pacjentki na piśmie. W dodatku, wyrok zostanie podany do publicznej wiadomości na tablicy Urzędu Miejskiej w Suwałkach. Trudno przypuszczać, żeby znana lekarka - Justyna M.-G. od tego rozstrzygnięcia się nie odwołała.
Od lat do winy konsekwentnie się nie przyznaje. Mówi za to o politycznym wymiarze jej sprawy. Uważa, że to nie przypadek, iż osobę, która nigdy nie kryła swoich prawicowych poglądów, a np. w 2010 roku kandydowała z listy PiS do suwalskiej rady miejskiej, wszystko, co najgorsze spotkało za rządów PO.
Konkretnych dowodów jednak na to nie ma. Ale nie sposób nie zauważyć, że śledczy szukali na Justynę M.-G. tzw. haków. Najpierw założyli podsłuch w jej gabinecie, a potem wystosowali bezprecedensowy wręcz komunikat, by zgłaszali się ci wszyscy, którzy wręczali jej łapówki.
Ratowała życia
Była jedną z najbardziej znanych suwalskich lekarek. To praktycznie tylko dzięki niej w miejscowym szpitalu powstał oddział nefrologii ze stacją dializ. Na zabiegi liczni pacjenci nie musieli już jeździć do większych ośrodków. Stała się zresztą cenioną specjalistką w swojej dziedzinie. Była niegdyś jedynym w Suwałkach doktorem nauk medycznych.
W 2008 r. została zastępcą dyrektora szpitala. Dwa lata później zasłynęła na całą Polskę. W kraju szerzyły się przypadki zachorowań na tzw. świńską grypę. Ludzie umierali. Do suwalskiego szpitala trafiła młoda, 23-letnia kobieta. Nie ulegało wątpliwości, że zapadła na tę samą chorobę, jej stan jest bardzo poważny i najprawdopodobniej umrze, osierocając dwoje małych dzieci. Justyna M.-G. stanęła wręcz na głowie, by wypożyczyć do miejscowego szpitala bardzo drogi sprzęt. Łatwe to nie było, ale życie kobiety udało się uratować. Tę historię relacjonowały nawet ogólnokrajowe media.
W 2011 r. w Suwałkach wybuchła prawdziwa sensacja. Nasza gazeta ujawniła, że w gabinecie ordynator nefrologii (funkcję tę łączyła ze stanowiskiem zastępcy dyrektora szpitala) remontujący pomieszczenie robotnicy znaleźli urządzenia podsłuchowe. Były to zarówno mikrofony, jak i kamera. Do ich zainstalowania nie chciała przyznać się żadna ze służb. Pojawiło się nawet podejrzenie, że któraś z nich zrobiła to nielegalnie, czyli bez zgody sądu.
Musiało minąć wiele miesięcy, by sytuacja się wyjaśniła. Urządzeń w gabinecie pani doktor nikt nielegalnie nie zainstalował.
Zarzuty po latach
Śledztwo w tej sprawie prowadziła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku. Dlaczego ona, a nie suwalska, nie wiadomo. Od początku śledczy za wiele nie chcieli mówić i przekazywali mediom tylko lakoniczne komunikaty. W 2012 r. przekazali, że lekarce, która już wówczas nie była zastępca dyrektora szpitala, bo wcześniej złożyła rezygnację, przedstawiono 15 korupcyjnych zarzutów. 10 z nich dotyczyło lat 1997-2005. Matka pacjentki, która zmarła, miała wręczać pani doktor kwoty w granicach 150-500 zł za tzw. lepsze traktowanie. Pozostałe zarzuty związane były z podsłuchem zainstalowanym w gabinecie.
Mniej więcej w tym samym czasie prokuratura opublikowała komunikat, iż poszukuje osób, które Justynie M.-G. wręczały łapówki. Tego typu komunikaty praktycznie się nie zdarzają. Nie tylko u nas, ale i w całej Polsce. Efekt był jednak mizerny, bo prawdopodobnie nikt się nie zgłosił., albo przynajmniej tego zgłoszenia nie udało się przełożyć na procesowy zarzut. We wrześniu 2012 r. śledczy sporządzili więc akt oskarżenia na podstawie tego, co już mieli.
Trudno zweryfikować prokuratorskie działania, bo sąd od początku wyłączył jawność rozprawy. Nie można więc odpowiedzieć na podstawowe w tym przypadku pytanie, dlaczego matka kobiety, która wręczała łapówki, przypomniała sobie o tym dopiero po kilku latach? Czy ktoś ją do tego zachęcił, czy też może nasze organy ścigania wykazały się wyjątkowo słabym refleksem?
Niedługo po prokuratorskim akcie oskarżenia Justyna M.-G. przestała być ordynatorem oddziału nefrologii, a potem także straciła pracę w suwalskim szpitalu. W tym pierwszym przypadku, jak twierdził dyrektor Adam Szałanda, współpracy z ordynator odmówiła niemal cała załoga oddziału. Powodem był „bardzo trudny charakter” pani doktor. W drugim - lekarka spóźniła się na dyżur w przyszpitalnej poradni. A to mogło grozić zerwaniem kontraktu z NFZ.
- Wymagałam od ludzi, nie pozwalałam spać na dyżurach i dlatego za mną nie przepadali - komentowała Justyna M.-G.
Sensacja - niewinna!
Proces przed Sądem Rejonowym w Suwałkach ciągnął się ponad dwa lata. W maju 2015 r. lekarka, skazana niemal przez wszystkich na pożarcie, mogła odetchnąć pełną piersią. Została bowiem uniewinniona. Oficjalne powody nie są znane ze względy na utajnienie rozprawy, ale nieoficjalnie wiadomo, że sąd miał wątpliwości dotyczące zeznań matki byłej pacjentki. Ponoć nie były one spójne. A wszelkie wątpliwości interpretuje się, jak wiadomo, na korzyść oskarżonego.
Odrzucone zostały także zarzuty związane z podsłuchem. Podobno został źle zainstalowany. To i owo można było usłyszeć, ale obejrzeć już niewiele. Jeden z pacjentów wręcza pani doktor kopertę. Drugi - kładzie na biurku pieniądze. Tyle, że nie wiadomo, co w kopercie się znajdowało, a pacjent zapewniał sąd, iż były to życzenia świąteczne. Ten zaś, który kładł pieniądze na biurko bił się w piersi, że chodziło o uregulowanie rachunków za wcześniejszą wizytę w gabinecie prywatnym.
Uniewinniający wyrok oznaczał dla prokuratury, która w śledztwo zaangażowała mnóstwo sił i środków, prawdziwą klęskę. Apelacja dla nikogo nie była więc zaskoczeniem.
Jeszcze w 2015 r. Sąd Okręgowym w Suwałkach przychylił się do prokuratorskich wątpliwości, uniewinniający wyrok uchylił i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. Ponowny proces przed suwalską „rejonówką” ruszył w 2016 r.
Anioł medycyny
Przez wiele miesięcy sądowi nie udało się niczego istotnego zrobić, bo Justyna M.-G. nie zgłaszała się na wezwania. Sędzia postanowił więc wysłać ją na badania, które miały stwierdzić, czy ze względu na stan zdrowia może stanąć przed obliczem Temidy, czy nie. Niemal jednocześnie wydał też nakaz tymczasowego aresztowania lekarki na dwa tygodnie. W styczniu tego roku pani doktor została zatrzymana przez policję. Za kraty jednak nie trafiła, bo źle się poczuła. Znalazła się w szpitalu. Sąd wyższej instancji rozpatrzył wkrótce jej zażalenie na tymczasowy areszt. I uznał, że taka decyzja była zdecydowanie przedwczesna.
Ale po tym incydencie lekarka już na wezwania sądu zaczęła odpowiadać. Proces udało się więc zakończyć. Sędzia doszedł do wniosku, że Justyna M.-G. przyjęła część łapówek od matki pacjentki na łączną kwotę 3100 zł. I za to skazał ją nie tylko na oddanie pieniędzy, przeproszenie i publikację wyroku w gablocie suwalskiego urzędu, ale przede wszystkim na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata. To i tak dobrze, bo maksymalna kara wynosi w takich przypadkach 8 lat.
Wyrok nie jest prawomocny, więc lekarka z pewnością odwoła się do sądu wyższej instancji.
Pani doktor całkiem niedawno, bo nieco ponad dwa miesiące temu, była przyjmowana ze wszystkimi honorami w augustowskim starostwie. Pracuje teraz w miejscowym szpitalu. Starosta Jarosław Szlaszyński osobiście wręczał jej list gratulacyjny i okolicznościowy medal za to, że znalazła się w finale ogólnopolskiego konkursu „Anioły Medycyny”. Justyna M.-G. została zgłoszona przez pacjentów.
Tajne przez poufne. Kiedy tylko ruszał proces Justyny M.-G. postulowaliśmy, by odbywał się on przy drzwiach otwartych. Chodziło wszak o bardzo ważną ze społecznego punktu widzenia kwestię łapownictwa w służbie zdrowia. Ale sąd jawność rozprawy wyłączył niemal z marszu. Powód? Obawa o ujawnienie danych medycznych dotyczących pacjentów. Sędzia prawdopodobnie nie zrozumiał, że sprawa dotyczy korupcji. I przypuszczalnie zabrakło mu też wiedzy, iż jeśli pojawią się tzw. wrażliwe dane, jawność procesu można utajnić częściowo. Efekt jest taki, że opinia publiczna nie może wyrobić sobie jednoznacznego stanowiska w tej sprawie. Szczególnie, gdy jeden sędzia uniewinnia, a drugi skazuje. Nasz wymiar sprawiedliwości ma chyba w tej kwestii jeszcze sporo do zrobienia.