Las był częścią ich życia, miłością i polisą ubezpieczeniową na starość
W imieniu właścicieli prywatnych lasów, zdewastowanych podczas sierpniowego kataklizmu, Andrzej Synak z Frydrychowa apeluje do wojewody o stworzenie mechanizmów ich ratowania. Bez wsparcia rządowego grozi im bankructwo.
Las nad jeziorem Mausz od strony Frydrychowa, na tyłach letniskowych domków, Andrzej Synak sadził ponad 40 lat temu, w ramach zalesiania nieużytków rolnych. Dbał o drzewa jak o własne dzieci. Dziś wstaje rano, wygląda przez okno i nie może uwierzyć - lasu nie ma. Z 40 ha została połowa. Kataklizm, który przeżyli tej sierpniowej nocy z piątku na sobotę, odcisnął piętno na ich psychice. Rodzina mieszka tu od pokoleń. I nigdy takiej nawałnicy nie przeżyła. Wielopokoleniowy jest również las. Andrzej wspomina, jak jeden z domkowiczów - pan Tadeusz - widząc, jak kolejne flance wędrują do ziemi, wróżył mu, że za kilkadziesiąt lat przyjdzie mu ten las wycinać. - Musiałem go wyprowadzić z błędu - ani ja, ani mój syn, być może dopiero jego wnuki tym się zajmą. Jak widać, los zrządził inaczej. Z drzew zostały kikuty. Część terenu nad Mauszem przypadła Andrzejowi, w schedzie po babce Trzebiatowskiej. Mateusz był jeszcze maleńki, kiedy ojciec brał go za rękę, prowadził do lasu i tłumaczył: - Nie wystarczy las posadzić, trzeba o niego dbać. Przycinać, wycinać, obserwować drzewostan, czy nie chory, dokonywać selekcji i decydować - czy go zostawić, czy usunąć. Ojciec nauczył syna miłości do lasu. Mateusz nie uciekł do miasta. Ukończył Technikum Leśne w Warcinie. Zdobytą tam wiedzę wykorzystywał w ich lesie. Potem studiował rolnictwo i leśnictwo na Uniwersytecie Przyrodniczym w Poznaniu. Pracuje w Nadleśnictwie Lipusz. Teraz on podpowiada ojcu. Las jest teraz częścią również jego życia. Dla Andrzeja i jego żony Danusi był polisą na starość. Gwarancją bezpieczeństwa. Ostatnia deska ratunku w podbramkowej sytuacji. Miał ich w razie niedostatku uchronić od biedy. Najbardziej ucierpiały drzewa na terenach porolnych. Ziemia była tu wyjałowiona, babcia nie miała siły jej uprawiać, wyrósł las. Teraz leży na ziemi, co nie oznacza jednak, że musi iść na straty. - Nie oznacza to, że tego drewna nie da się już pozyskać - tłumaczy Synak. - Rzecz w tym, że przy takim nieszczęściu z reguły budzi się w ludziach pazerność. Mechanizm jest prosty i odwieczny. Jest popyt, jest podaż. Nagle na rynku pojawia się mnóstwo drewna. Do końca nie wiadomo, jak się zachowają generalne dyrekcje lasów państwowych. Czy wstrzymają pozyskanie drewna w innych regionach kraju, by utrzymać cenę na Pomorzu? Bo jeśli jego cena spadnie - tacy jak on pójdą z torbami. - Ręczne pozyskiwanie drewna z lasu, który doznał takie traumy, jest bardzo trudne i niebezpieczne - przekonuje Andrzej Synak. Z tego powodu zresztą wprowadzono zakaz wstępu do lasów. Człowiek stanie na gałązce, a tu z zupełnie innej strony spadnie konar i go przywali. Pilarz jest w takiej sytuacji absolutnie bezbronny. Dlatego ludzi powinny zastąpić maszyny wielooperacyjne, czyli słynne harvestery. Wyposażone w specjalne głowice, łapią drzewo, odcinają je, kładą i kroją na kawałki. W okolicy Sulęczyna jest kilka takich maszyn. Pracują pełną parą. Nie nadążają. Stawki są od pozyskanego drewna. W tej sytuacji idą w górę. Jeśli Lasy Państwowe ograniczą wycinkę w innych regionach kraju, to firmy będą zainteresowane pracą, harvestery nie mogą stać bezczynnie. Jeśli nie ograniczą - będzie ciężko.
Nie chodzi jedynie o las Andrzeja Synaka, ale o wszystkie prywatne lasy, które stały się ofiarami tej klęski żywiołowej. Tylko w bliskiej okolicy Parchowa jest ich kilkanaście. W sumie około 200 ha. Wnioski o pomoc składali w starostwie w Bytowie. A prywatnych właścicieli mają również lasy w powiatach chojnickim, kartuskim, kościerskim. Mogą się oni ubiegać o wsparcie finansowe na pokrycie kosztów zagospodarowania i ochrony związanych z odnowieniem drzewostanów zniszczonych w wyniku nawałnicy, jaka nawiedziła ten rejon Pomorza. Na razie lasy trzeba uprzątnąć.
- Czasu na to jest niewiele - powtarza Synak. - Zaledwie pół roku. Potem drewno zacznie sinieć, z czasem się rozpadnie. W pojedynkę żaden z nich tego problemu nie udźwignie. Nie stać ich, by na własny koszt, i to dla nawet 40 hektarów lasu, fundować sobie harvastera. Potrzebowaliby innej pomocy - polegającej na sprowadzeniu na Pomorze firm dysponujących takimi maszynami z głębi kraju i zapewnieniu im pracy. Jeżeli wycinki poza Pomorskiem zostaną ograniczone, będą oni taką propozycją zainteresowani. Druga kwestia to utrzymanie ceny drewna na poziomie sprzed nawałnicy. Leży to również w interesie konsumentów. Bo nawet jeśli ono drastycznie potanieje, to w markecie i tak na przykład za podłogę klient zapłaci tyle samo co obecnie.
- Ktoś ważny powinien się tym zająć - uważa Andrzej Synak. Najpewniej wojewoda, bo to on jest u nas przedstawicielem rządu. Rezolucję w związku z sytuacją po nawałnicy podjął Sejmik Województwa Pomorskiego podczas sesji 22 sierpnia. Zdaniem radnych, straty materialne wywołane tym kataklizmem są olbrzymie, a w zakresie gospodarki leśnej nieporównywalne z żadnym z wcześniejszych zdarzeń w historii Pomorza. Radni Sejmiku podkreślają w niej, że odbudowa infrastruktury prywatnej i publicznej wymaga dobrej koordynacji i współdziałania wielu służb i instytucji. Samorządowcy dostrzegli też właścicieli prywatnych lasów - rolników indywidualnych, dla których las był źródłem utrzymania. Zwrócił się również z wnioskiem do Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych o umożliwienie im pozyskania i zbycia drewna za pośrednictwem mechanizmów dostępnych Lasom Państwowym.
- I właśnie o te mechanizmy nam chodzi - zaznacza Andrzej Synak. - Problem w tym, na ile uchwała Sejmiku wejdzie w życie. Na razie to tylko obietnice na papierze. Odnowienia będą ważne za trzy lata, to przyszłość. Teraz najważniejsze jest dla nas odzyskanie tego, co padło, w taki sposób, byśmy nie zostali bankrutami. Taki dramatyczny scenariusz jest przecież całkiem możliwy. A lasu już nikt nie postawi, trzeba poczekać 50 lat, aż wyrośnie następny.