W lutym 1953 r. w klubie TPP-R wystawiono Carmen. Oczywiście nie było to słynne widowisko Georges’a Bizeta tylko montaż kilku arii. Ale i tak to była prawdziwa uczta dla melomanów marzących o operze.
Premiera Cyganerii Giacomo Pucciniego w Operze i Filharmonii Podlaskiej skłania mnie do operowego felietonu. Nie mam zamiaru recenzować przedstawienia przed premierą, ani też muzykologicznie wymądrzać się. Zaserwuję natomiast kilka operowych ciekawostek z białostockiego podwórka. Zacznijmy od Carmen, tyle, że nie od opery lecz od filmu.
Po raz pierwszy białostoczanie ujrzeli historię tej ognistej Cyganki w kinie Modern w marcu 1927 r. Ten francuski film z 1926 r. z operą Bizeta łączyło jedynie to, że oba dzieła powstały na podstawie noweli Prospera Merimee z 1845 r. Ekranizację noweli reklamowano w Białymstoku jako „wspaniały film na tle opery Bizeta” lecz w rzeczy samej z Bizetem nie miał nic wspólnego. Muzykę do niego napisał zapomniany dziś zupełnie Ernesto Hallfer - Esciriche. Na dodatek film był oczywiście niemy, a więc w Modernie grał na żywo specjalnie zaangażowany na to wydarzenie zespół. Tytułową rolę powierzono hiszpańskiej aktorce Raquel Meller. Znana była też z talentu wokalnego, lecz w niemym filmie nie miała szans zaprezentować swoich umiejętności. Ale białostocką publiczność rozgrzewać miały oprócz urody panny Meller hiszpańskie tańce i walki byków.
Kolejna okołooperowa historia wydarzyła się w sierpniu 1928 r. Wówczas do białostockiego Towarzystwa Esperantystów, które nosiło imię Ludwika Zamenhofa przyszedł list z dalekiej Japonii. Oczywiście napisany był w języku esperanto. W Białymstoku nikogo to nie zdziwiło, bo esperanckie kontakty białostocko-japońskie były częste. Jednak treść listu zaskoczyła adresatów. Japończycy od białostockich kolegów chcieli rzeczy niezwykłej. Prosili o przysłanie nut słynnej arii Jontka z Halki Stanisława Moniuszki - „Szumią jodły na gór szczycie”. Oczarowani byli muzyką jednak za skarby świata nie byli w stanie pojąć o co chodzi w libretcie Włodzimierza Wolskiego. Japończykom zależało więc na przetłumaczeniu historii biednej góralskiej dziewczyny na esperanto i wzruszenie nią miejscowych esperantystów.
Rozumiejąc te kulturalne potrzeby Japończyków białostockie „towarzystwo niezwłocznie spełniło to życzenie miłośników muzyki polskiej z krainy wschodzącego słońca”. Efekt, z całym szacunkiem dla esperantystów, budzi lekkie rozbawienie.
Szumiące sobie w dal jodły na gór szczycie w białostocko-japońskiej wersji brzmiały tak:
Brunas pinoj sur deklivo,
Bruas plenne for
Por junul` malgaja vivo
Se doloras kor`.
Ne ofendis min alia,
Sole vi, amanta Mia
Ale już naprawdę zabawnie zabrzmiało wzruszające wyznanie esperanckiego Jontka wyśpiewywane do esperanckiej góralki Haliny:
Oj Halino, junulino,
Sol - amata, vi!
Operowe dykteryjki, tyle że nieco innego kalibru, zdarzały się i w peerelowskim Białymstoku. Nie mniej intrygujący niż esperanckie libretto Halki anons zamieściła Gazeta Białostocka w lutym 1953 r. oznajmiając sensacyjnie - Carmen w Klubie TPP-R. Młodym czytelnikom rozwijam tajemniczy skrót: Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. No cóż, od biedy fabułę opery Georges`a Bizeta możemy interpretować jako przykład walki klasowej, która była głównym hasłem leninizmu. Ten zaś był niezawodnym spoiwem przyjaźni polsko-radzieckiej. W 1953 r. Carmen wystawiona w tym klubie nie budziła jednak żadnych ideologicznych skojarzeń. Sala klubu TPP-R była po prostu jedną z najlepszych w Białymstoku stąd i opera. Oczywiście nie wystawiono w niej przedstawienia, a jedynie złaknionym muzyki białostockim melomanom zaproponowano tak zwany montaż operowy i to w mocno okrojonej formie. Obsadę stanowiło 4 śpiewaków, którym towarzyszył przy fortepianie akompaniator. Żeby publiczność mogła zorientować się o co w ogóle chodzi, kluczowa rola przypisana została prelegentce, która wygłosiła tak zwane słowo wiążące. Sala widowiskowa w klubie nie była zbyt wielka, wiec organizator, agencja Artos, która zajmowała się terenową działalnością koncertową stołecznych artystów, nie miała najmniejszych kłopotów ze sprzedażą biletów. Ale przy okazji Carmen załatwiono też i sprawę polityczną. Ogłoszono, że bilety ulgowe przysługują członkom związków zawodowych. To był wyraźny sygnał, że do związków warto się zapisać.
Sala TPP-R przez lata była jednym z centrów kultury w Białymstoku. Cyklicznie organizowane były w niej koncerty białostockiej orkiestry symfonicznej oraz różne gościnne występy. I tak w lecie 1956 r. ponoć „miłą niespodzianką” były występy radzieckiej orkiestry estradowej Wszechzwiązkowego Radiokomitetu, której kierownikiem artystycznym był „zasłużony działacz sztuki ZSRR prof. Grzegorz Stolianow”. Wysoki poziom popisów wokalnych mieli zapewnić uznani za sławy soliści: Kapitolina Łazarenko, Gajane Dolidze i inni. Kapitolina z pewnością była kapitalna, a sukces Dolidze był zapewniony z racji skojarzenia jej nazwiska ze swojskimi Dojlidami.
Ale mimo występów nawet tak znakomitych (?) artystów głód słuchania w Białymstoku wielkich dzieł operowych ciągle był nienasycony. Nadzieję na zmianę tego postu w istną ucztę zapowiadała Gazeta Białostocka. W tymże 1956 r. rozpalała wyobraźnię formułując fundamentalne pytanie - La Scala w Białymstoku? Po zadaniu tego pytania następowała diagnoza: „mamy orkiestrę symfoniczną, mamy dwa fortepiany koncertowe, ba nawet co miesiąc audycje umuzykalniające. A mimo to koncerty nawet najznakomitszych solistów nie cieszą się u nas wielką popularnością. Podobno jest to wina słabego umuzykalnienia, a przecież wynika ono nie z czego innego jak właśnie … z małej ilości koncertów”. To skrupulatne wyliczenie ilości fortepianów nie było pozbawione sensu. Białystok przez kilka lat dobijał się w ministerstwie kultury o porządny instrument, gdyż ten którym dysponowała orkiestra odstraszał i wykonawców i słuchaczy. Zdarzało się kilkakrotnie, że uznani pianiści po przyjeździe do Białegostoku stwierdzali, że na czymś takim grać nie będą i pośpiesznie kierowali się w stronę dworca kolejowego.
Ale wracajmy do La Scali. Redaktorów Gazety zainspirował przykład Krakowa, gdzie tamtejszy sklep muzyczny „urządza koncerty muzyki mechanicznej”, czyli słuchanie płyt gramofonowych. Pretekstem do snucia ambitnych planów nad Białką był świeżo otwarty sklep muzyczny przy Lipowej. Pisano, że „nie jesteśmy takim ośrodkiem kulturalnym jak Kraków (opera objazdowa z rzadka zagląda do Białegostoku), ale mamy za to nowy sklep muzyczny. Czy nie warto byłoby, aby kierownictwo tego sklepu w porozumieniu np. z klubem MPiK, TPP-R lub z Wojewódzkim Domem Kultury zainicjowało u nas koncerty muzyki mechanicznej?” Snując te plany, rozdzielono role. Sklep zapewnić miał sprzęt, a reszta spoczęłaby na którejś z wymienionych instytucji. Na finał tej propozycji Gazeta konkludowała - „usłyszeć Toscę czy Aidę w wykonaniu artystów włoskiej La Scali - to niebywała przyjemność i z pewnością znalazłoby się wielu amatorów tego rodzaju koncertów”. Niestety marzenia o La Scali spełzły na niczym.
Dziś gdy mamy własną operę i proponowane przez nią transmisje z przedstawień z nowojorskiej Metropolitan Opera, tamte operowe przymiarki sprzed 60 lat budzić mogą złośliwe komentarze i uśmieszki. Ale pamiętajmy, że wówczas często była to jedyna szansa posłuchania muzyki.