Informacja była sucha, lakoniczna, a mimo to wcisnęła mnie w fotel: „Dwoje obywateli Chin, którzy wrócili z rodzinnego kraju, przebywa w internacie Zespołu Szkół Plastycznych w Bydgoszczy. To decyzja powiatowego sanepidu. Są zdrowi, ale przepisy nakazują ograniczenie kontaktów z nimi”.
Z dalszej części notatki można dowiedzieć się, że Chińczycy objęci kwarantanną, choć mieszkają w internacie „plastyka”, to są muzykami - studentami Akademii Muzycznej. Decyzję o izolacji podjął powiatowy inspektor sanitarny. Ma ona oczywiście związek z zagrożeniem „chińskim” koronawirusem COVID-19, a nadzór epidemiologiczny jest ponoć „standardową procedurą” w Polsce. Studenci spędzą w internacie dwa tygodnie. Nic więcej na temat sytuacji tej dwójki nieszczęśników sanepid powiedzieć nie chce.
I masz babo placek… W dniu, w którym przeczytałem te słowa, w Internecie znalazłem statystykę wyników walki z COVID-19 (dziś już mocno zaniżoną). Liczba zakażonych na świecie: 64 447 (nowe przypadki w ciągu ostatniej doby: 4040). Liczba państw, w których stwierdzono koronowirusa: 28. Liczba osób zmarłych w wyniku zakażenia: 1384, liczba wyleczonych: 7050. Czyli jeden zmarły na mniej więcej pięciu chorych. Przewidywany czas na opracowanie szczepionki przeciwko COVID-19 - minimum półtora roku. Przez ten czas jedynym skutecznym środkiem zaradczym wydaje się izolacja zakażonych i podejrzanych o zakażenie. W najczarniejszych scenariuszach, podawanych nie przez brukowce, tylko epidemiologów, zakażeniu COVID-19 może ulec nawet 60 proc. mieszkańców Ziemi.
Tego samego dnia, w którym dowiedziałem się o dwójce Chińczyków odesłanych do bydgoskiego internatu, telewizja pokazywała sceny z japońskiej Jokohamy, gdzie w porcie cumował statek wycieczkowy „Diamond Prin-cess”. Wtedy znajdowało się na nim 2600 pasażerów (w tym dwóch Polaków) i 1045 członków załogi (w tym jeden Polak). Podano newsy. Także ten, że wśród poddanych ścisłej kwarantannie odnotowano 44 nowe przypadki osób zakażonych wirusem COVID-19 i w związku z tym ogólna liczba zakażonych na statku wzrosła do 244.
„Diamond Princess” na telewizyjnych migawkach wygląda na obiekt bardziej strzeżony niż najcięższe więzienie. Pasażerowie od 3 lutego zostali zamknięci w kabinach, do których wstęp ma niemal wyłącznie personel medycznych w strojach przypominających Dustina Hoffmana w filmie „Epidemia”. A jednak wirus się szerzy. Gdy patrzyłem na te sceny, pomyślałem, jak też wygląda kwarantanna dwojga bydgoskich studentów w internacie.
Zakładam, że poza nimi nikt w ciągu 14-dniowej kwarantanny z internatu nie korzystał. Ale czy Chińczycy wychodzili poza jego mury? Ponoć nie, siedzieli zamknięci w jednym z pokoi. Zakupy robiła im znajoma. Jak zabezpieczona przed kontaktem z wirusem? Czy ktoś w tym czasie sprzątał w internacie? Czy ktoś monitorował stan zdrowia Chińczyków, pobierał próbki i wysyłał do ośrodków wyposażonych w aparaturę zdolną wykryć COVID-19 - tak jak to było w wypadku Polaków powracających samolotami z Wuhan? To pytania pomocnicze, które prowadzą do odpowiedzi na pytanie zasadnicze: czy taka izolacja (zakończona w środę) miała głębszy sens, a nie była jedynie pokazówką dla uspokojenia ludzi, że służby przeciwdziałające epidemii nie są bezradne albo bezczynne?
Mam też obawy, jak odnosić się będziemy do Chińczyków, gdy w Polsce, a może i w Bydgoszczy, pojawią się kolejne, poważne już alarmy związane z odkryciem wirusa COVID-19. Nie oszukujmy się, wbrew komplementom prawionym nam przez polityków, nie należymy do narodów nadzwyczaj życzliwie ustosunkowanych do obcokrajowców.
Zdarzały się już w Polsce (i w Bydgoszczy) sytuacje, w których ktoś został zaatakowany tylko dlatego, że wyglądał inaczej lub mówił w obcym języku. Przykro byłoby, gdyby teraz nietolerancja miała dotknąć Chińczyków. W Bydgoszczy jest ich niewielu (na Akademii Muzycznej studiuje około 20 osób z Państwa Środka) - i są to głównie artyści, a więc ludzie utalentowani i wrażliwi. Więcej studentów z Chin ma indeksy UMK w Toruniu. Jedni i drudzy nie zasługują na naszą wrogość.