Kwadratura kuli. Solidarni (1), czyli bogaty (nie) zapłaci
Wedle Mateusza Morawieckiego, podatek solidarnościowy, pozwalający niepełnosprawnym dorosłym Polakom i ich rodzinom na egzystencję nieco tylko lepszą od XIX-wiecznego upodlenia, płacić będzie 0,5 proc. najlepiej zarabiających, czyli ok. 50 tys. podatników.
Ich płace zaczynają się od astronomicznej w Polsce sumy 25 tys. zł miesięcznie, a kończą (jak sądzę) na ikonicznym milionie Janusza Filipiaka, twórcy i guru krakowskiego Comarchu.
Abstrahując od tego, że ludzi formatu prof. Filipiaka Polska miała w ostatnim trzydziestoleciu ledwie paru (a przydałyby się setki) oraz tego, że owe kosmiczne 25 tys. zł to niespełna 6 tys. euro, czyli minimalnie więcej niż wynosi średnia pensja w Danii - warto zauważyć, że domiar naliczony „bogaczom” w ramach „solidarności” wyniesie od 1,2 tys. do ok. 10 tys. zł miesięcznie.
Znam kilku krezusów, którzy ledwie załapią się na tę solidarność. Nie zamierzam ich bronić, bo - jak w prawie (?) każdym Polaku - ujada we mnie wściekły pies ogrodnika. Horrendalne daniny krezusów wydających na latte więcej niż ja na życie rodziny obchodziłyby mnie jak zeszłosezonowy (mam nadzieję, o Wiosno!) śnieg, gdyby nie fakt, że nadmierne obciążenie bogatych nie udało się jeszcze nikomu na świecie.
No - może w Eurazji w epokach Stalina, Mao i Pol Pota. I jeszcze na Kubie. Tyle, że nie było to obciążanie, a raczej - jak rzekłby minister Jaki - „hakatumba”. Anihilacja czyli. Intuicja podpowiada mi, że nie są to wzorce premiera Morawieckiego; za członków jego partii nie dam sobie członków uciąć - zwłaszcza za tych, którzy paradowali niegdyś w koszulkach z podobizną Che Guevary.
W kapitalizmie zbyt dociśnięty bogaty zawsze znajdzie sposób, by uniknąć daniny. W Polsce tym sposobem jest ucieczka z etatu na inne formy zatrudnienia. Niemal codziennie słyszę, że trzeba być niespełna rozumu, by zarabiać 25 tys. zł na zwykłej umowie o pracę. Po opodatkowaniu i ozusowaniu robi się z tego niecałe 17,5 tys. zł na rękę, ale tylko od stycznia do kwietnia, bo już w maju krezus wpada w wyższy próg podatkowy i dostaje 14,4 tys. zł.
W kolejnych miesiącach przestaje płacić na ZUS, więc kwota netto rośnie do 16,3 tys. zł. Ale tylko w tym roku, bo od przyszłego rząd PiS znosi limit składek (dotąd przestawało się je płacić po przekroczeniu 30-krotności przeciętnego wynagrodzenia), więc szczęśliwiec zarabiający 25 tys. zł brutto (i kosztujący pracodawcę ponad 30 tys. zł), dostanie przez większą część roku do ręki 14 tys. zł. I teraz z tej kwoty solidarny polski premier chce jeszcze zabrać - dla niepełnosprawnych - co najmniej tysiąc dwieście. Będzie to najwyższe opodatkowanie takiego zarobku w Europie. Wyższe od duńskiego.
Można powiedzieć: gonił bogaczy pies (ogrodnika). Przecie my musimy wyżyć za wielokrotnie niższe kwoty! Ale jednocześnie powinniśmy brać pod uwagę, że tenże etatowy menedżer może się zatrudnić na zleceniu i przy tym samym koszcie pracodawcy (30 tys. zł) dostawać na rękę prawie 19 tys. zł. Albo jeszcze lepiej - założyć firmę świadczącą usługi menedżerskie. I - zgodnie z wyrkiem Sądu Najwyższego z marca zeszłego roku - płacić na ZUS tylko 1200 zł miesięcznie, jak każdy przedsiębiorca.
A solidarność? To w Polsce domena średniaków. Nie mają gdzie uciec. Cdn