Kwadratura kuli: Podatki i śmierć (frajerów). Dlaczego warto, a nawet trzeba poczekać rok ze zmianami w podatkach
Stare i efektowne powiedzenie głosi, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy: podatki i śmierć. Nasza polska (czytaj: ułańska) fantazja sprawiła, że powiedzenie to prawdziwe jest u nas tylko częściowo, czyli - pewna jest jedynie śmierć, natomiast podatki wydają się pewne tylko dla frajerów, którzy je płacą w nadmiarze. Niestety, obecny rząd, wbrew wieloletnim zapowiedziom, zamierza pójść jeszcze dalej w tym kierunku. Owszem, Polski Ład usuwa część dotychczasowych absurdów, ale jeszcze więcej - pogłębia, a nawet tworzy. Błagam, nie idźmy tą drogą!
Z powodu zamrożenia przez polityków kwoty wolnej od podatku na poziomie 3,1 tys. staliśmy się w połowie minionej dekady jedynym rozwiniętym krajem na Ziemi, w którym podatek trzeba było płacić od dochodu wielokrotnie niższego od minimum egzystencji. Zanim PiS podniósł (do 8 tys. zł) kwotę wolną dla najuboższych, każdy bez wyjątku musiał oddawać państwu daninę już od dochodu rzędu 260 zł miesięcznie. Dzięki pisowskiej korekcie granica została przesunięta do 666 zł miesięcznie, ale tylko dla osób o najniższych dochodach.
Powiedzmy sobie szczerze: jest to także liczba zła nie tylko z uwagi na szatański wydźwięk cyfr, ale przede wszystkim dlatego, że na zaspokojenie elementarnych potrzeb dwojga rodziców ze starszym dzieckiem potrzeba ponad 1,1 tys. zł na osobę, a w rodzinie z trójką dzieci - 1000 zł. Fakt, że państwo sięgało i wciąż sięga do kieszeni tak ubogich rodzin jest skandaliczny.
Polacy pracujący w innych krajach chętnie porównują kwoty, od jakich muszą płacić podatki tam - i u nas. Przykładowo w Niemczech kwota wolna dla samotnych to 9 744 euro, czyli ponad 44 tys. zł, a dla małżeństw 19 488 euro. W Wielkiej Brytanii zwolnione z podatku jest 12,5 tys. funtów, czyli ponad 66 tys. zł. W Portugalii, gdzie dochód na osobę po uwzględnieniu siły nabywczej jest podobny, jak w Polsce, kwota wolna przekracza 4 tys. euro, czyli 18,6 tys. zł. Ruch PiS, by podnieść kwotę wolną do 30 tys. zł, należy więc ocenić jako prawy i sprawiedliwy.
Sęk w tym, że o ile w Niemczech i Wielkiej Brytanii czy nawet Portugalii podatników o wysokich dochodach jest wystarczająco dużo, by budżet miał z czego finansować wszystkie kluczowe zadania - od oświaty i armii po ochronę zdrowia i politykę socjalną - to w Polsce samo podniesienie kwoty wolnej skończyłoby się fiskalną katastrofą. Dlatego PiS nie tyle chce, co musi sięgnąć do kieszeni dobrze, jak mu sie wydaje, sytuowanych grup społecznych, zwłaszcza przedsiębiorców. Jest to nawet zrozumiałe i da się uzasadnić, ale - po pierwsze - moment jest fatalny, po drugie projekt zmian wydaje się dramatycznie źle przygotowaną łataniną fikuśnych koncepcji, po trzecie - takich brzemiennych w skutki zmian nie wprowadza się bez przynajmniej rocznych konsultacji społecznych.
Czy jest się po co śpieszyć? Wedle wyliczeń resortu finansów, na owej „wielkiej obniżce” najwięcej - od 100 do 160 zł netto miesięcznie - zyskają pracownicy zarabiający dziś między 3 tys. a 4,5 tys. zł brutto. Zysk zarabiających do 6 tys. zł brutto ma być kilkudziesięciozłotowy, większość pozostałych ani nie zyska, ani nie straci.
Czy dla takiego czegoś warto tak potwornie komplikować system podatkowy (stawki dla średniaka nie będzie dało się wyliczyć bez piętrowych algorytmów!)? Czy to jest dobry moment, by zrzucać na barki tysięcy przedsiębiorców potwornie pokiereszowanych przez pandemię kolejny wór obciążeń - nie tylko fiskalnych, ale i formalnych, związanych z ogarnięciem i wdrożeniem tego arcyzagmatwanego i wciąż dziko niesprawiedliwego systemu? I to przy wciąż niepewnej sytuacji epidemicznej? Niechaj rząd odpowie sam sobie - uczciwie - na te pytania. Jeśli tego nie zrobi, będziemy mieli do czynienia ze śmiercią frajerów, którzy stworzyli miejsca pracy i zawsze płacili podatki, a teraz zapłacą ich jeszcze więcej i po prostu tego nie uniosą.