Kwadratura kuli. Le’ktoory obowiązkowe
Na wieść o tym, że minister edukacji, czyli - na moje oko: autor ambitnego, acz skazanego na klęskę planu obróbki skrawaniem dziatkowych umysłów i charakterów - zatwierdził listę lektur szkolnych, przypomniał mi się dowcip o milicjancie, który przyszedł do biblioteki zwrócić po dwóch miesiącach książkę… telefoniczną. „No i jak?” - zagadnęła bibliotekarka. „A nawet spoko. Akcja wprawdzie nieco nudna, ale za to ilu bohaterów!” - odparł glina.
Moje siwiejące komórki podpowiadają, iż nie jest najważniejsze to, co politycy umieszczą na liście lektur obowiązkowych, ani nawet to, czy większość młodych ów zestaw przeczyta. Kluczowe jest, co młody z takiej lektury wyniesie.
I to nie w sensie znanym z innego żartu: „Co wyniosłeś z podstawówki?”. „Jak to co?! Trzy ławki, osiem krzeseł i paczkę kredy”.
Ja rozumiem, że minister Czarnek działa w sytuacji ekstremalnej, bo - jakkolwiek od czasów, gdy mój dziadek kierował szkołą na Polesiu (na terenie obecnej Białorusi, rzut beretem od miejsca, gdzie jest ziemia niczyja z niczyimi uchodźcami) tzw. wskaźnik skolaryzacji polskiego społeczeństwa, czyli odsetek ludzi kończących studia, wystrzelił z 1 proc. do ponad 50 procent - to poziom analfabetów, tych funkcjonalnych, mamy zbliżony.
Wśród nieanalfabetów, czyli rokujących (nazywanych roboczo „inteligencją”) dominują zaś takie dialogi: „Czytałeś Quo Vadis”. „Co ty! To ma aż 160 minut!”. „Ziom, to trza było na szybkim przewijaniu! Ja przeczytałem w dwajśćia minut!”. Mam na to wierszyk: „To i tak jest elita, bo większość niczego nie czyta”. U studentów podsłuchałem dialog wyjęty żywcem ze skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju: „Mam jej kupić książkę? W życiu! Ja jej książkę, ona mi książkę, ja jej znowu książkę i... ta spirala nienawiści będzie się nakręcać!”.
No dobrze, wyobraźmy sobie, że się młodych do tych obowiązkowych lektur jakoś zmusi. Pojawia się fundamentalne pytanie: co my im w ten sposób przekażemy i co oni z tego „kupią”? Więcej Mickiewicza, Jana Pawła II, Pileckiego? Wspaniale!
Marzy mi się, by młody pojął, czym jest „dyplomatyka” i czym są „łowy”, co oznacza „Kłótnia”, czym był (jest?) „Zaścianek”, jak bolesna była i jest „Emigracja”, jakie skutki przyniósł „Rok 1812” i co robić, by zapanowało „Kochajmy się”. Mickiewicz to nie może być tylko świerzop na t-shircie. Nastoletnia dzięcielina winna Mickiewiczem zapałać, ale zarazem musi umieć go skontrować gorzkimi obserwacjami Żeromskiego i Gombrowicza. Albo Wajdy.
Obsługiwałem pielgrzymki JP2. Zawsze wydawał mi się oczywiście święty. W boski sposób potrafił wydobyć ze słuchaczy dobroć i otwartość na drugiego człowieka. Także Innego, do którego bez Jego nauczania balibyśmy się zbliżyć. Pamiętam spotkanie, podczas którego po raz kolejny odwołał się do jednego ze swych mistrzów - Jana XXIII. Tak wzruszająco mówił o porządku społecznym opartym na zasadzie pomocniczości, sprawiedliwości, równości, poszanowania praw wszystkich ludzi i miłosierdziu wobec słabszych, żeśmy się na koniec wszyscy rzucili sobie wzajem w ramiona.
Po śmierci Papieża-Polaka myśmy go chętnie zaklęli w pomniki. Z natury nieme. A mnie się marzy, byśmy w kraju stawiającym się butnie (czy to nie grzech?) za wzór chrześcijaństwa, nie umieszczali potrzebujących pomocy kobiet i dzieci w zasiekach kodeksu Hammurabiego, albo - nie daj Bóg - talibanu a la Polonaise, lecz opowiadali o nich tak, jakby to z pewnością czynił JP2: w kontekście chrystusowej opowieści o miłosiernym Samarytaninie.
Nie jestem jednak pewien, czy starzy, którzy chcą tę naszą młodzież nawracać przy użyciu JP2, tak rozumieją Sens Jego słów.