Kto dziś nosi kapelusze, czyli wyjątkowy fach w rękach
Kuśnierz, kaletnik, modystka - kiedyś te zawody cieszyły się ogromną popularnością. Dziś, choć ci rzemieślnicy są symbolem wysokiej jakości, to pracy mają coraz mniej.
Zalała nas chińszczyzna - żalą się rzemieślnicy, którzy pracują w białostockim pawilonie przy ul. Bema. - I to nic, że wszystko się rwie, te chińskie torebki czy płaszcze, ale to jest tanie, to i zaraz ludzie se nowe kupują. A nasze zawody znikają...
- Zlikwidowano całkowicie naukę kuśnierstwa, bo nie było chętnych - potwierdza Teresa Choroszucha, która prowadzi swój zakład przy Bema. - Nie bez znaczenia jest też pewnie obecna moda na ekologię, przez którą ludzie odsuwają się od naturalnych futer.
Ona nigdy się w innym zawodzie nie widziała. Już jako mała dziewczynka uwielbiała przyglądać się pracy ojca - kuśnierza. Potem skończyła szkołę odzieżową przy ul. Sienkiewicza w Białymstoku i otworzyła własny zakład. Najpierw w pawilonie przy ul. Wyszyńskiego, później przy ul. św. Rocha, a od 10 lat jest na Bema. Szyje futra, czapki, kołnierze, szaliki. Chociaż dzisiaj to już częściej zajmuje się jedynie ich przerabianiem. - Ludzi teraz nie stać, żeby kupować nowe futra. Mają w szafach stare, wyciągają je i przynoszą do przeróbki na nowy fason - tłumaczy 63-latka. - Przeważnie są to osoby filigranowe albo bardzo tęgie, które nie mogą sobie dobrać w sklepie rozmiaru i pozostaje im przerabianie lub szycie na miarę.
Czasami jednak jeszcze się zdarza, że zakład pani Teresy odwiedzają całe rodziny. Właścicielka wskazuje na stojące na parapecie trzy ciepłe, futrzane czapki. - Jedna jest dla męża, druga dla jego żony, a trzecia dla ich syna - wyjaśnia. - Ta rodzina miała dostęp do lisich futer i takie ciepło na głowę sobie zafundowała - cieszy się kuśnierka. I ubolewa, że takich klientów z fantazją jest coraz mniej.
W pawilonie swój kuśnierski zakład ma też Bożena Świsłocka. W zawodzie jest od 1979 r. Zaczynała w spółdzielni futrzarskiej, która zrzeszała kilka zakładów kuśnierskich w regionie. Później była Spółdzielnia Rolniczo-Ogrodowa w Wasilkowie.
- Tam była hodowla lisów i szyliśmy futerka do sklepów - wspomina dobre czasy. - Dziś już nie ma tak dobrze. No na przykład teraz mam raptem dwie skóry do uszycia - z lisa i królika. Kończy się nasz zawód... Bo młodzi wiedzą, że kuśnierstwo to ciężka praca fizyczna: pocięte ręce, bolący kręgosłup. W dodatku nie jest to zawód popłatny, bo wiosną i latem kuśnierz nie ma co robić, nie zarabia. Dopiero jesienią i zimną się pracuje.
Płaszczy i torebek też już nikt nie szyje
- Kiedyś w pawilonie na Bema było nas aż 48 krawców, a dziś na placach jednej ręki można policzyć - mówi 85-letni Jan Sipko.
Szyciem płaszczy i jesionek zajmuje się od... 64 lat. Teraz jednak chce zawiesić swoją działalność. - Oczywiście, przez chińszczyznę - tłumaczy. - Dla młodzieży już się nie szyje w ogóle, tylko dla starszych osób. A i te starsze panie, które do mnie przychodzą, to opowiadają, że jak mąż żył, to mogły sobie pozwolić na uszycie nowego płaszcza na miarę, ale teraz już nie. No i trzeba przyznać, że za komuny, jak nie było nic w sklepach, to ludzie oblegali krawców. I pół roku czekało się w kolejce. A teraz... - pan Jan macha ręką.
O zakończeniu pracy myśli również Jan Sokół, który od 59 lat pracuje w zawodzie kaletnika. Kiedyś zajmował się szyciem torebek. Spod jego ręki wychodziły istne cudeńka. - A teraz ludzie kupują torebki bardzo tanio. Nie jestem w stanie wykonać ich za taką cenę - przyznaje. I ubolewa, że kaletnictwo jest ginącym zawodem.
- Kiedyś w Białymstoku było 50 kaletników, a dziś? Nie słyszałem, żeby w okolicy ktoś jeszcze produkował torebki - kwituje. - Teraz wszystko jest chińskie...
Podczas naszej rozmowy do zakładu pana Jana wchodzi klientka. Chce dać do naprawy torebkę córki. - Córka zamówiła ją przez internet, za 90 złotych, i po kilku dniach noszenia torebka się rozwaliła - żali się klientka.
Pan Jan na swoją pracę daje gwarancję. - Nigdy nie miałem żadnej reklamacji - zapewnia. - Ale to chińszczyzna. Materiały są bardzo słabe. Wiatr zawieje i się rwą.
Modystek czar
Zmierzch swojej profesji dostrzegają również modystki. - Bo to ciężka praca. Młode dziewczyny chcą mieć ładny manicure, a przy naszej pracy ręce są zniszczone - tłumaczy Danuta Szaciłowska, która od pół wieku zajmuje się wyrobem kapeluszy. Nauczyła się tego od swojej wspólokatorki, z którą mieszkała przez trzy lata.
- Bardzo spodobało mi się to szycie, bo tak nerwowo przy tym odpoczywałam - śmieje się 66-latka. I nadal bardzo lubi swoją pracę, choć ma ona kilka minusów.
- Sezon trwa tylko pół roku, bo latem nikt kapeluszy nie kupuje - wyjaśnia. -No i żeby zrobić taki kapelusik, to trzeba mieć prawidełka, czyli takie formy zrobione z drzewa. Są one bardzo drogie. Jedno kosztuje nawet tysiąc złotych! Każde z nich jest na inny fason. Żeby na tym zarobić, trzeba dużo zainwestować.
Swoje kapelusze sprzedaje kobietom w różnym wieku i na różne okazje.
- Była u mnie ostatnio pewna starsza pani, która dopiero wychodziła za mąż. Baciuszka jej powiedział, że nie może iść do ślubu w welonie, ale musi mieć coś na głowie, więc kupiła piękny, biały kapelusik - opowiada pani Danuta. - No ale to już rzadkość. Dziś mało kto nosi kapelusze. Kiedyś kobiety chodziły w paltach z lisa, z norek i do tego stroju kapelusik pasował, a teraz to najwyżej starsze panie na niedzielę do kościoła coś założą.
Ojciec szewc z syna dumny
Na coraz mniejszą liczbę klientów narzeka też białostocki szewc Wiesław Chuczun.
- Kiedyś miałem tyle pracy, że klient na naprawę buta musiał czekać nawet 10 dni! - wspomina.
Szewcem jest od ponad 40 lat. Warsztat przejął po ojczymie, też szewcu. W pawilonie na Bema 11 naprawia białostoczanom obuwie od 1974 r.
- Jestem tu od początku. Ja ten pawilon przy Bema pomagałem budować. A teraz minęło już ponad 40 lat… - wspomina z sentymentem 74-latek. Kiedyś zajmował się głównie wykonywaniem obuwia od podstaw. Teraz już je tylko naprawia. - Tutaj na Bema było kilku szewców, bo to był bardzo potrzebny i popularny fach - podkreśla pan Wiesław. - Jedni zajmowali się produkcją butów, a inni je reperowali. Dziś pracy jest dużo mniej. Bo teraz ludzie często kupują tanie obuwie z Chin i po sezonie po prostu je wyrzucają.
Ale stali klienci ciągle przychodzą.
- Bo nadal są tacy, którzy kupują porządne buty i opłaca im się je naprawiać - cieszy się.
Prawie 15 lat temu oficjalnie przekazał prowadzenie zakładu synowi. - Grzegorz jest z zawodu mechanikiem, ale nauczył się fachu ode mnie - podkreśla z dumą ojciec. - I jestem z syna bardzo dumny. Teraz zdarza się to coraz rzadziej, że młodzi chcą przejmować fach po rodzicach. Zawody umierają.