Kto buduje, wzywa sapera. Ziemia oddaje wybuchowe żelastwo
To niesamowite, że 73 lata po zakończeniu drugiej wojny światowej wciąż jeszcze wydobywa się z ziemi równiutko ułożone w skrzynkach, wręcz lśniące nowością, pociski artyleryjskie z idealnie zachowanymi na korpusach niemieckimi napisami. Znacznie większe zagrożenie stanowią jednak te skorodowane, podniszczone przez wilgoć i czas, bo jedno niefortunne uderzenie łopatą czy łyżką koparki może spowodować wybuch, a w konsekwencji tragedię. Polska buduje się i modernizuje na potęgę i na potęgę wykopuje niewybuchy.
Schemat najczęściej jest podobny, bo miasta się rozrastają. Budynki mieszkalne pojawiają się na terenach zajmowanych niegdyś przez wojsko, a nawet tam, gdzie przed laty toczono ciężkie boje. Na plac budowy wkraczają więc koparki, by wykopać dół pod fundamenty, i zaczynają się problemy.
- Tak jest choćby w przypadku intensywnie budowanego osiedla Jar w Toruniu, gdzie na głębokości około półtora metra można trafić na składowisko pocisków artyleryjskich, bomb lotniczych czy czystego materiału wybuchowego, na przykład zmagazynowanego w workach prochu strzelniczego - mówi Maciej Grabowski z Torunia, właściciel działającej na terenie całej Polski saperskiej firmy Nuclear. - I nie powinno to być zaskoczeniem, bo w czasie wojny Niemcy mieli tam magazyny amunicyjne, a już po zakończeniu działań wojennych przez lata na tym terenie stacjonowali Rosjanie, którzy też zostawili po sobie wiele niebezpiecznego żelastwa. Owszem, w przeszłości ten obszar był sprawdzany przez saperów, ale nigdy tak dogłębnie, kompleksowo. Nic dziwnego, że przed przystąpieniem do robót ziemnych budowlańcy wolą poprosić o szczegółowe przebadanie swojego placu budowy i nadzór saperski w jej trakcie. Tak jest po prostu bezpieczniej.
Pocisk gigant
Od czerwca taki nadzór firma Nuclear prowadzi na przekazanych przez wojsko terenach na Cytadeli warszawskiej, gdzie swą nową siedzibę znajdą Muzeum Wojska Polskiego oraz Muzeum Historii Polski. W przypadku tego gruntu budowlańcy też musieli być przygotowani na poważne komplikacje, bo na zarośniętych chaszczami placach stały niegdyś polskie koszary, we wrześniu 1939 roku zbombardowane przez Luftwaffe, a później ostrzelane przez artylerię. W takiej postaci przetrwały do tego roku.
- To naprawdę było wyzwanie - przyznaje Maciej Grabowski. - Budowlańcy zdejmowali warstwę ziemi, a my wykrywaczami sprawdzaliśmy, czy poniżej nie ma niebezpiecznych przedmiotów. I tak warstwa po warstwie. Z gruzów i ziemi każdego dnia wydobywaliśmy ręczne granaty i amunicję strzelecką - łącznie było tego kilka tysięcy sztuk. Co ciekawe, były też niewybuchy - rosyjskie pociski artyleryjskie kalibru 152 mm, najprawdopodobniej pochodzące z 1945 roku. Trafiliśmy też na ogromne, bo ważące 80-100 kilogramów niemieckie pociski artyleryjskie kalibru 210 mm z 1939 roku, wystrzelone z niemieckiej haubicy Mörser 18. Gdyby operator trafił łyżką koparki w uzbrojony zapalnik, mogłoby dojść do eksplozji.
Skutki wybuchu takiego giganta, zawierającego w sobie ok. 60 kilogramów materiału wybuchowego, mogłyby być dramatyczne. Odłamki - niemalże jak pociski - rozlatują się na dwa kilometry, pędząc z prędkością dochodzącą do 360 metrów na sekundę. Niszczą budynki, sprzęt, ranią i zabijają osoby znajdujące się na ich drodze. Jeszcze większe spustoszenie wśród ludzi czyni jednak powstająca w czasie wybuchu napowietrzna fala ciśnieniowa - m.in. pękają bębenki w uszach i przestają funkcjonować płuca. Ze względu na takie zagrożenie właśnie nadzór saperski prowadzony będzie do zakończenia prac na terenie Cytadeli warszawskiej, czyli do 2020 roku.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień