Ksiądz Krzysztof Grzywocz: W razie wypadku w górach szukajcie mnie, nie mojego ciała
Ksiądz Krzysztof Grzywocz zaginął w Alpach Szwajcarskich. Wielu Opolan usłyszało o nim wtedy pierwszy raz. Jednocześnie wielu osobom był świetnie znany, choć od dawna nie pracował w parafialnym duszpasterstwie. Długoletni ojciec duchowny (spowiednik i wychowawca) w seminarium, rekolekcjonista, kierownik duchowy, spowiednik, autor wielu tekstów z teologii duchowości, diecezjalny egzorcysta.
W pierwszym kontakcie nieśmiały, wycofany, bez jakiejkolwiek potrzeby błyszczenia. W bliższym poznaniu bardzo zyskiwał. Świetnie oczytany, miłośnik teatru, poliglota (rekolekcje głosił po polsku i w Niemczech po niemiecku) i pasjonat gór. Ks. Arnold Drechsler, dyrektor opolskiego Caritasu, powiedział podczas czwartkowego briefingu w opolskiej kurii, że ksiądz Grzywocz tworzył bardzo liczną parafię personalną – ludzi, którym pomógł i z którymi był związany przyjaźnią.
Funkcję egzorcysty pełnił nietypowo. Prawie nigdy o tym nie opowiadał, nie dawał się namawiać na wywiady na ten temat. Nie szukał na siłę szatana w każdym, kto ma problem ze swoim życiem. Niektórych może rozczarowywał, bo nie zaczynał od egzorcyzmu, raczej zachęcał, żeby się najpierw udać do terapeuty.
Miałem możliwość rozmawiać z nim wiele razy. Fascynująco opowiadał choćby o swoich lekturach. O posłudze egzorcysty – raz. Wyraźnie poruszony – ale spełniając wszystkie wymogi zachowania tajemnicy – opowiedział mi o matce, która przyszła do niego z synem ubranym na czarno, obwieszonym łańcuchami. I z gotową tezą: chłopak jest opętany. Ksiądz Krzysztof poprosił, by usiedli, a potem, zostawiając chłopca nieco z boku, zapytał mamę: Kiedy pani ostatnio dłużej z synem rozmawiała?
– To bardzo w jego stylu – mówi ks. dr Joachim Kobienia, sekretarz biskupa opolskiego. – Głębia, umiejętność trafienia w sedno problemu, bez używania wielu słów. Mimo że miał kalendarz wypełniony po brzegi, duchowej pomocy nie odmawiał. I już zawsze o tych ludziach pamiętał. Egzorcystą był z powołania. Nie chwalił się tym, co robi. Człowiek modlitwy – prosił Pana Boga, by tego, kto do niego przyszedł, od złego uwolnił, ale świetnie potrafił odróżnić, kiedy potrzebny jest nie egzorcysta, ale lekarz.
Kiedy zaginął w górach, jego brat przypomniał, że ks. Krzysztof powiedział kiedyś: Gdybym zaginął w górach, szukajcie mnie, a nie mojego ciała. Od czwartku, 17 sierpnia, to zdanie nabrało nowego znaczenia.
Nie udało się znaleźć choćby małego śladu
Zaginięcie księdza Krzysztofa w Alpach jest tak samo niezwykłe i tajemnicze.
Historia zaginięcia księdza Krzysztofa zaczęła się 17 sierpnia, w czwartek, poranną mszą św. w szwajcarskiej parafii Betten. - Po niej, około 9.00 świadkowie widzieli, że jechał samochodem w stronę powiatowego miasta. Zostawił go na parkingu Berisal, 1500 metrów nad poziomem morza, i udał się w kierunku schroniska Bortelhuette oddalonego o półtorej godziny drogi – relacjonuje ks. dr Joachim Kobienia, sekretarz biskupa opolskiego, który wraz z pracownikiem Kurii Diecezjalnej Piotrem Dobrowolskim był na miejscu w czasie akcji ratunkowej. - Około 11.30 rozmawiał z właścicielami schroniska. Pytał o możliwość wejścia na szczyt Bortelhorn (3194 m). Zapowiedział, że wróci na kolację do schroniska około 17.00 i nawet przeglądał menu. Gospodyni schroniska, Petra Meister, oceniła, że pięć godzin by wystarczyło, aby wejść na górę i wrócić.
Nie wrócił, ale zdano sobie z tego sprawę dopiero w piątek, kiedy wierni przyszli do kościoła na mszę o 8.00, a księdza Krzysztofa nie było. Wtedy zawiadomili policję. Akcja ratownicza ruszyła tego samego dnia około 11.00.
– Wtedy działał jeszcze telefon komórkowy księdza Krzysztofa – dodaje ks. Kobienia. – Niestety, jak to się zdarza w górach, stacja, z którą telefon komórkowy się połączył, leżała w zupełnie innym miejscu, gdzie z pewnością go nie było. I najpierw tam próbowano szukać. Dopiero znalezienie samochodu skierowało akcję we właściwe miejsce. Telefon księdza, z którym wiele osób próbowało się prawdopodobnie połączyć, około 15.00 zamilkł. Bateria się wyczerpała.
Ratownicy uważają, że ksiądz mógł spaść w przepaść, a potem zostać przysypany lawiną błota. Wtedy psy nie podejmą tropu
Akcję poszukiwawczą w piątek utrudniała zła pogoda: intensywny deszcz, wiatr, burze, lawiny błota i kamieni. Psy gubiły trop, ze śmigłowca niewiele można było zobaczyć. Akcja na nowo ruszyła w sobotę. Teren penetrowało kilkunastu ratowników z psami, zaginionego szukano także z użyciem śmigłowców. W niedzielę na miejsce dotarli przedstawiciele opolskiej kurii oraz brat księdza Grzywocza z żoną.
– Z bratem księdza polecieliśmy helikopterem do schroniska, w którym ksiądz Krzysztof był przed zaginięciem – opowiada Piotr Dobrowolski. – Mogliśmy się sami przekonać, że choć lecieliśmy nieco wyżej niż ratownicy podczas akcji, przestrzeń pod nami była znakomicie widoczna. Gdyby jakikolwiek turysta zostawił choćby plecak czy kij, nie można go było przeoczyć. Właścicielka zwróciła uwagę na turystę w białej koszulce, który starannie wypytywał o drogę na Bortelhorn. Choć nie ma potwierdzenia, że wszedł na wierzchołek. Pani Petra wskazała mu dwie drogi: łatwą ścieżkę turystyczną i trudniejszy wariant wspinaczkowy. Ale myślę, że nie ma szans, by tę drugą drogę wybrał. W jego pokoju na szwajcarskiej plebanii zostały liny, uprzęże, kaski, czekany, słowem – sprzęt wspinaczkowy.
Po drodze na szczyt (na wysokości 2464 m) znajduje się niewielkie jezioro. Dwie osoby potwierdziły, że na odcinku między schroniskiem a jeziorkiem spotkały księdza. Zwróciły uwagę, bo pozdrowił je po niemiecku i po włosku, a akcent wskazywał, że nie jest mieszkańcem tego regionu, tylko obcokrajowcem. Ratownicy wykluczają możliwość utonięcia w jeziorze. Przede wszystkim dlatego, że w wodzie zamilkłaby natychmiast jego komórka. W dodatku brzegi są łagodne, więc właściwie nie sposób tam wpaść do wody. Wreszcie, psy nie podjęły w tym miejscu żadnego tropu.
Andrzej Kerner, szef opolskiego „Gościa Niedzielnego”, zna księdza Krzysztofa od czasów liceum i grupy oazowej, w której byli razem.
– W kwietniu 1981 pojechaliśmy na triduum paschalne do parafii Brzegi koło Bukowiny Tatrzańskiej. Krzysiu był wtedy w klasie maturalnej. Było nas tam kilkunastu oazowców z całej Polski. Nasypało mnóstwo śniegu. Rozmawialiśmy niewiele. Pamiętam, że obieraliśmy razem ziemniaki na plebanii. Kiedy wracaliśmy w zupełnej ciszy po nieszporach przez ten śnieg, miałem poczucie, że to moja najpiękniejsza Wielkanoc w życiu. Może wtedy Krzysztof złapał bakcyla gór. Tego, który popchnął go w Alpy.
– Mieliśmy spotkanie z policjantem odpowiedzialnym za akcję w Alpach i z szefem ratowników – relacjonuje ks. Joachim. – Zobaczyliśmy, że oni robią wszystko, więcej, niż wynikało z ich zawodowego obowiązku, żeby księdza Krzysztofa znaleźć. Mieliśmy wrażenie, że jest dla nich ważny jak członek rodziny. Oni pokazali nam, jak duża przestrzeń została przez nich starannie metr po metrze przeszukana. W poniedziałek akcję poszerzono także na sąsiednie szczyty. Również te po włoskiej stronie granicy. Rezultatów nadal nie było. Ale szef akcji wciąż nam przypominał: Szukamy Krzysztofa żywego. Nawet gdyby był jeden procent szans. Nadzieja umiera ostatnia. Brata ks. Krzysia pytali nawet o jego intuicję: Jak pan myśli, dokąd brat mógł się udać?
– Szef ratowników brał pod uwagę wszystkie warianty. Pytał nas, czy ksiądz nie był poszukiwaczem skał, bo w tym rejonie Alp występują bardzo ciekawe kamienie – zwraca uwagę Piotr Dobrowolski. – Oni sprawdzali naprawdę wszystko. I naprawdę im zależało. Kiedy po całym dniu pracy schodzili z gór z niczym, mieli łzy w oczach.
We wtorek przeszukiwano intensywnie stronę włoską i wszystkie szałasy w tym rejonie. W środę przed południem, wobec fiaska poszukiwań, akcję ratunkową definitywnie zakończono. Ksiądz Grzywocz został oficjalnie uznany za zaginionego.
Jest pewnym paradoksem, że opolski ksiądz zaginął w bardzo bezpiecznym rejonie Alp. Ostatni wypadek śmiertelny – zresztą samobójstwo – miał tam miejsce kilkanaście lat temu. Przed kilku laty ktoś złamał nogę. Poza tym spokój. Dlaczego zatem ksiądz zaginął?
– Szef ratowników postawił taką hipotezę, że mógł spaść w przepaść, a potem zostać przysypany lawiną błota i kamieni – mówi ks. Kobienia. – Ratownicy mogli przechodzić bardzo blisko miejsca, gdzie się znajdował, i go nie znaleźć. Nawet psy nie podejmują wtedy tropu. Być może jest to jedyne rozsądne wytłumaczenie.
Zaprzestanie akcji ratunkowej, czyli nastawionej na odnalezienie żywego turysty, nie oznacza, że nie będą prowadzone działania poszukiwawcze. Podczas czwartkowego briefingu w opolskiej kurii poinformowano, że pojawiła się inicjatywa wyjazdu opolskich i polskich alpinistów (ks. Grzywocz był członkiem Polskiego Związku Alpinizmu) w rejon, gdzie zaginął. Choć to na razie bardziej inicjatywa niż projekt akcji.
– Tam na miejscu szukali go i będą to czynić wolontariusze – dodaje ks. Joachim Kobienia. - Ks. Grzywocz jeździł do tej parafii na wakacyjne zastępstwo od kilku lat. Był tam znany i lubiany. Ludzie mówili tam o nim „nasz Krzysztof”. Sam na szlaku spotkałem człowieka, który zupełnie prywatnie, choć z użyciem psa tropiącego szukał śladów. Z drugiej strony trudno sądzić, że skoro nie znaleźli go zawodowcy działający z takim zaangażowaniem, uda się to amatorom. Ale zawsze jest szansa, że tak jak lawina gdzieś zasłoniła go bez śladu, kiedyś go odsłoni.
Przyjaciele wykluczają, że mógł po prostu gdzieś odejść, wybierając nagle inne życie. – To niemożliwe, żeby odszedł, nie powiadamiając choćby proboszcza szwajcarskiej parafii – uważa Andrzej Kerner. – Krzysztof jest niezwykle odpowiedzialny i wierny w przyjaźni. Nigdy nie zostawiłby ludzi, którzy mu zaufali. Jestem tego pewien.
– Odejście księdza Krzysztofa pozostaje tajemnicą – przyznaje Piotr Dobrowolski. – Ona jest potwierdzeniem niezwykłości jego życia. Jak w piosence: „Jakie życie, taka śmierć”. O tym, jak wielu ludziom pomagał, świadczą choćby kartony listów, jakie znaleźliśmy w jego pokoju. To, co po nim zostało, potwierdza prostotę jego życia. W tych różnych rolach: terapeuty, spowiednika, egzorcysty, kierownika duchowego on przede wszystkim rozmawiał z ludźmi. To było jego powołanie. Kiedy myślę o księdzu Krzysztofie, mam przed oczami tablicę upamiętniającą ludzi, którzy zaginęli w górach na tatrzańskich Wiktorówkach. Są na niej słowa: „Kochać czasem znaczy umieć nie być razem”. Nasza wiara i nasza nadzieja mają się w kontekście jego osoby całkiem nieźle. Mamy przeświadczenie, że Pan Bóg się nim najlepiej zaopiekował. Ale po ludzku nasza miłość płacze.
– Chciałbym wrócić do słów ks. Krzysztofa: Szukajcie mnie, a nie ciała – mówił podczas czwartkowego briefingu bp Andrzej Czaja. – My, którzy jesteśmy zauroczeni jego myślą, jego postawą, posługą, szukajmy go w tym, co nam zostawił. Mamy jego konferencje, nagrane na płytach i napisane. Jego różne teksty. Do tego bym zachęcał, żebyśmy nie tracąc nadziei, odnieśli się do tego, co nam zostawił. Tam, w jego twórczości, go znajdziemy. Zapraszam też, by się z nim spotykać na modlitwie.
To była zbiórka od serca
Ponieważ akcja ratunkowa w Szwajcarii jest przynajmniej częściowo odpłatna, Caritas Diecezji Opolskiej – z inicjatywy przyjaciół księdza – uruchomił subkonto, na które można było wpłacać pieniądze na ten cel. Pieniądze wpłacano zarówno z Polski, jak i z wielu krajów, m.in. ze Szwajcarii, Norwegii, Finlandii, Chorwacji, Irlandii i Niemiec.
Do środy 1400 osób wpłaciło 215 tys. zł na konto złotówkowe, zaś na koncie dewizowym znalazło się 2511 euro wpłacone przez 90 osób. Łącznie trzy dni zbiórki przyniosły 225 tys. zł. Wraz z ustaniem akcji ratunkowej zaprzestano zbiórki.