Wojna trwa tu od kwietnia 2014 roku, ale świat przypomina sobie o niej w momentach silniejszych napięć. Tak było i teraz, przy okazji przerzutu wojsk rosyjskich na granicę z Ukrainą. O życiu na froncie rozmawiamy z ks. Aleksandrem Karapetianem, kapelanem brygady ukraińskich sił zbrojnych w Donbasie.
Wiosna na Ukrainie znów pachnie wojną?
Nie wiemy, co będzie, ta niepewność na stałe wpisała się w naszą służbę. Równie dobrze był to blef, manifestacja siły i stąd pojawienie się dodatkowych wojsk rosyjskich na granicy; mogła to być próba wymuszenia czegoś. Na szczęście na razie nie doszło do zaostrzenia konfliktu. Może Putin liczył na to, że odpowiemy na tę prowokacje My, zwykli ludzie z linii frontu naprawdę niewiele wiemy, jesteśmy poza polityką. Możemy jedynie czekać i się modlić.
Gdzie ksiądz teraz jest?
Na froncie. Moja brygada jest w tym momencie w wojennej zonie, która liczy sobie około stu kilometrów. A ja jestem z nimi, pięć dni z jednymi, potem z drugimi. Od rana do nocy, razem jemy i razem się modlimy. Czasami nie trzeba więcej niż obecności, wystarczy wypić herbatę, porozmawiać, a właściwie wysłuchać, niby nic wielkiego, a jednak. Są daleko od swoich rodzin, żyją pod codzienną presją, tęsknią, nie znają jutra. Jedyne lekarstwo, które mogę im podać, to powiedzieć im, że wszystko będzie dobrze.
Ile trwa służba?
Sześć, czasami osiem miesięcy i potem wymiana. Jedna brygada służy, potem ma odpoczynek, reset i znów powrót. Pół roku to dla wielu z nich bardzo długo. I nie chodzi o strach czy lęk, ten nie jest wyniszczający, bardziej tęsknota. Kiedy ponad pół roku nie widzisz dzieci, a żonie puszczają nerwy, bo w końcu mąż jest piąty rok na wojnie i ona czuje się samotna i bezradna - to musi działać na psychikę żołnierzy. Oni są tu, a czują się winni, że nie opiekują się rodziną. Głowa jest wtedy zupełnie gdzie indziej. I tu zaczyna się często moja rola. Dzwonię do żony, by jej powiedzieć, że powinna męża podtrzymywać na duchu, a nie łamać w nim woli służby; nie rozdzierać go. Takie telefony pełne rozpaczy potęgują tylko stres. Dlatego od każdego nowego żołnierza biorę numery do najbliższych, by być z nimi w kontakcie. I pilnuje, żeby oni mieli kontakt, podtrzymywali i byli podtrzymywani na duchu. Kiedy siedzi się przez siedem miesięcy w okopie i jest się narażonym na niebezpieczeństw, słyszy się strzały, bo przecież strzelają codziennie, nie wie się co będzie jutro. Wówczas wsparcie rodziny, psychologa i kapłana jest niezbędne.
Nie ma w was żalu, że świat zapomniał o tej wojnie? Że mówi się o niej wyłącznie wtedy, kiedy Moskwa wysyła dodatkowe siły.
Jest żal. Nie jest jednak tak, że wyłącznie świat zapomniał o wojnie. Ukraina też o niej zapomina.
W mediach pojawiają się sekundowe informację i to wtedy, kiedy są jakieś ofiary. Płynnie przechodzi się od nich do innych newsów. Ludzie tu, na miejscu, w wioskach, także wracają do normalności. Kiedy bomby nie rozrywają im domów zaczynają w miarę normalnie żyć. Można się przyzwyczaić do pojedynczych strzałów. Nie wspominam nawet o tych, którzy żyją we Lwowie czy Kijowie. Wojna to setki ofiar, pojedyncze nie robią wrażenia.
Podobno już kilka lat temu blisko strefy wojny otwierały się dyskoteki i restauracje.
Życie toczy się dalej. Ludzie nie mogą przecież przez osiem lat siedzieć tylko w piwnicy. Nie widziałem wielkich dyskotek, ale wychodzą na ulice, urządzają wesela, chrzciny, chodzą do restauracji. Młodzi szukają rozrywek, przecież to normalne. Kiedyś jeden z żołnierzy mówi do mnie z żalem: my tu walczymy narażając życie, a tamci świętują. Odpowiedziałem mu: Dlatego że ty strzeżesz granic, oni mogą spotkać się z rodziną, mogą spokojnie żyć. Nie ma w tym nic złego.
Wiele ludzi uciekało z Doniecka, jak jest dzisiaj?
Kto mógł wyjechać, to już wyjechał. Kto kilka lat temu nie miał takiej możliwości albo nie chciał, nie wyjedzie i teraz. Ludzie żyją, choć okna domów często są zabite deskami. Na wszelki wypadek.
Często widzi ksiądz śmierć?
Taka moja praca, na wojnie czy nie na wojnie. Ciężko, kiedy ginie ktoś kogo zna się osobiście, mieszkało się w jednym baraku, piło herbatę i rozmawiało. Gdy wie się o nim tyle, że przestaje być anonimowy. Dziś dzięki Bogu nie są to już takie liczby jak przed laty. Nie mówię, że jest spokojnie, bo wczoraj został ranny jeden z żołnierzy, ale na szczęście to nie jest rzeczywistość regularnej walki. Czasami o tej wojnie mówi się, że to walka Dawida z Goliatem. I faktycznie Rosja jest silna, ale i my staramy się być silni. W 2014 czy 2015 roku nie było ukraińskiej armii, w Charkowie była brygada, ale w Doniecku, czy Ługańsku w ogóle nie było żołnierzy. Dziś stoimy na nogach, jesteśmy silni i możemy się przeciwstawiać Rosji, zwłaszcza z Boża pomocą.
Jak duża jest armia?
Nie mogę mówić o liczbach.
Sam się ksiądz zgłosił na kapelana wojskowego?
Znałem wielu duchownych, którzy wcześniej tu byli. Opowiadali, jak bardzo armia potrzebuje kapelana. Psycholog to dla żołnierzy wciąż lekarz, nie chodzi się do niego dla przyjemności. Często nie są gotowi na taką pomoc. A kiedy przyjeżdża ksiądz, jest całkiem inaczej. Są otwarci, mówią o swoich problemach. A że był już w Doniecku duchowny prawosławny i protestancki, brakowało tylko katolickiego. Więc się zgłosiłem. Bywało, że mieszkaliśmy nawet w jednym pokoju. To był dobry czas, bo ksiądz prawosławny świetnie gotował. Na co dzień mieszkam w baraku z żołnierzami, w różnych miejscach są one inne. Czasami to jakiś dom, czasami bunkier blisko zony. Przyjeżdżam i słyszę; tu miejsce dla kapelana, jest bezpiecznie. Dbają o mnie. Zawsze mi dobrą pryczę znajdą.
Jak ksiądz chodzi ubrany?
Czasami, od święta, jeżdżę w sutannie, kofcie wojskowej i kamizelce kuloodpornej. Na głowę wsadzają mi hełm. Broni nie mam. Pytali; może jakiś pistolet dla obrony, powiedziałem że nie. Jeżeli żołnierz zginie z bronią, będzie usprawiedliwiony przed Bogiem, ja nie. Mam inną misję, inne powołanie. Pismo święte i różaniec to moja siła. Na razie kontrakt mam na trzy lata, ale jeśli starczy siły, zostanę dłużej.
Święta bywają tam, na froncie, smutne?
Staram się, by takie nie były. Przywożę miód, coś słodkiego, staramy się weselić, szukać pozytywów. Nie możemy codziennie płakać, trzeba odczuwać radość z tego, że jesteśmy razem, możemy porozmawiać I to bycie we wspólnocie daje nam siły, by bronić Ojczyznę. By dawać nadzieje, siłę i chęć przetrwania. Żołnierze muszą mieć nadzieję, wtedy jest moc i wiara, że ta obrona ma sens. Nawet jeśli twój najlepszy przyjaciel ginie, ty musisz walczyć dalej, by jego śmierć miała jakieś znaczenie, nie była na darmo.
Żołnierze są dumni, że bronią Ojczyzny?
Przychodzą tu z różnych pobudek, jedni po to, by bronić granic kraju, miasta, swojego domu i rodziny, inni bo nie mają ani pracy, ani pieniędzy, a armia płaci. Jeden przyszedł bo jego przyjaciel zginął. Wierzą, że jeśli armia jest słaba, kraj jest w niebezpieczeństwie. Dlatego są gotowi na śmierć, choć nikt nie mówi tego głośno.