Krzysztof Gierczyński. Zabrakło tylko złota
Krzysztof Gierczyński debiutował u Wagnera, był bliski medalu podczas igrzysk olimpijskich. Bogatą karierę zawodniczą zakończył z wieloma medalami i trofeami.
Jak wspomina pan swój początek kariery w Carinie Gubin?
Tam się wszystko zaczęło. Moja cała przygoda z siatkówką. Doskonaliłem swoje pierwsze szlify, dlatego miło jest wrócić w rodzinne strony. Jako nastolatek przyjeżdżałem często na turnieje, obozy, do Zielonej Góry, czy Drzonkowa. Fajnie przypomnieć sobie tamte czasy.
Śledzi pan obecne występy drużyny?
Nie, natomiast od czasu do czasu jak jestem w rodzinnej miejscowości, mam kontakt z chłopakami, którzy prowadzą zespół. Wiem, że grali w drugiej lidze. Życzę im jak największych sukcesów, oczywiście w miarę swoich możliwości.
Istniała możliwość zakończenia kariery w Gubinie?
Nie było takiego tematu. Ktoś puścił plotkę, a ja bardzo szybko to zdementowałem. Było to nierealne.
Co może być przyczyną braku dobrych drużyn w naszym województwie?
Mieszkam obecnie w Gorzowie i rozmawiam często z kolegami, z którymi gram w oldbojach. Oni prowadzą zespoły w niższych ligach. Dyskutujemy, że lubuskie to „pustynia siatkarska”. Nie ma żadnego przełożenia na to, co było kiedyś. Brak dużych zakładów, firm, które chciałyby wspomóc tą dyscyplinę. Wiodący sport u nas to żużel i koszykówka. Nie wiem jaka jest tego przyczyna.
Jednak wielu dobrych zawodników pochodzi z naszego regionu.
No tak. Wspominałem wcześniej, że jesteśmy „siatkarską pustynią” i jak tylko jakiś lepszy zawodnik się pojawi, to musi od razu wyjeżdżać. Na południe, na Śląsk, tam gdzie są drużyny ligowe, w których można dalej rozwijać swój talent. Każdy chce grać jak najwyżej, w Pluslidze, walczyć o mistrzostwo Polski. My nie mamy czym zatrzymać tych siatkarzy. W innych województwach, lepszych klubach, mają wspaniałe warunki do rozwoju i najzdolniejsi mogą grać o najwyższe cele.
Debiutował Pan w kadrze za czasów trenera Wagnera. Czy pseudonim „Kat” był uzasadniony?
Nie, ja zacząłem swoją grę w reprezentacji w 1997 roku. Przydomek był chyba ze wcześniejszych czasów, bodajże z lat 70. Był normalnym, ale bardzo wymagającym człowiekiem.
Pozostaje niedosyt związany tylko z ćwierćfinałem w Pekinie?
Oczywiście, że jechaliśmy tam po medal. Przegraliśmy po tie-breaku z Włochami. Zaważyła o tym jedna, dwie piłki. Taka jest siatkówka, przy wyrównanej stawce liczy się dyspozycja dnia i wtedy byliśmy minimalnie słabsi.
Do pełnej satysfakcji brakuje tylko złota mistrzostw Polski?
Nie odbieram tego w kategorii, że brak najcenniejszego krążka jest niespełnieniem. Wydaje mi się, że byłem zawodnikiem spełnionym. Grałem przez 20 lat w najwyższej lidze i uważam, że jest to niezły wyczyn.
Myślał pan o karierze trenerskiej?
Jeszcze nie myślałem o tym. Trener ma gorzej niż zawodnik i dziś nim jesteś, jutro cię nie ma. Natomiast praca z młodzieżą - ok. Jest to coś fajnego. Na pewno nie widzę siebie jako trener zespołu ligowego.
Odczuwał pan „głód siatkówki” po zakończeniu gry?
Miałem nawet spory przesyt (śmiech). Skończyłem grać, schodząc z parkietu. W moim przypadku nie stałem 2-3 lata w kwadracie dla rezerwowych. Cały czas była ochota do kolejnych występów. Jestem dumny, że wytrwałem tyle.