Krzysztof Bil-Jaruzelski. Koniec symbolicznej epoki
Jeśli spojrzymy na czteroletnie przywództwo Krzysztofa Bila-Jaruzelskiego przez pryzmat słynnego powiedzenia Leszka Millera, to ilościowo skończył znacznie gorzej niż zaczął. Wizerunkowo jednak próbował w partię tchnąć nowego ducha. Tylko jak ożywić ciało, które logika dziejów skazuje na przejście do historii.
Gdy wiosną 2012 roku Krzysztof Bil-Jaruzelski przejmował stery podlaskiej lewicy jawił się niczym mąż opatrznościowy. Ilościowo nie było jeszcze najgorzej to mimo pojawienia się konkurencji ze strony Ruchu Palikota. To na rzecz tego ugrupowania SLD straciło w 2011 roku jeden mandat. Na osłodę pozostał w Sejmie już tylko weteran regionalnej sceny politycznej Eugeniusz Czykwin. W samorządzie osobowo też nie było jeszcze źle. Sojusz miał wtedy swój własny klub zarówno w sejmiku (3 radnych), jak i w białostockiej radzie miasta (4 radnych). Jakościowo już jednak tak różowo nie było. Zwłaszcza w Białymstoku.
Lewicowość miasta zaczęła się kształtować poprzez różnego rodzaju stowarzyszenia, spotkania na uniwersytetach, kawiarenkach politycznych. Nieco z boku nurtu instytucjonalnego, który dla młodych był mało atrakcyjną retrospekcją poprzedniej epoki. Eseldowska lewica przestała być kuszącą perspektywą dla potencjalnych wyborców. Poza tymi, którzy pozwalali jej minimalnie przekroczyć próg wyborczy.
Ten niekorzystny trend miało odwrócić objęcie sterów przez Krzysztofa Bila-Jaruzelskiego. Gra toczyła się o jakościową i pokoleniową zmianę. Po prostu: białostocki Sojusz musiał równać do poprzeczki wysoko zawieszonej w radzie miasta przez reprezentację PiS. Chociażby przez retorykę dotyczącą rozliczania prezydenta i PO, bycia po stronie obywateli, potrzebie reaktywacji rad osiedla. Nie można było tego osiągnąć bez pomocy nowych twarzy, większej dynamiki, determinacji, aktywności, zaangażowania, budowania wizerunku i odrębnej tożsamości. Tym szlakiem miało podążać SLD po sterami Krzysztofa Bila-Jaruzelskiego. Ale zanim na zjeździe w kwietniu 2012 roku przejął partię we władanie, najpierw musiał wyspowiadać się z epizodu w PO.
- Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nawet jak mnie nie było, sercem byłem zawsze po lewej stronie - mówił na zjeździe regionalnym przed wyborem. Obiecywał, że „wszystkie swoje zaniedbania” postara się nadrobić.
Nie da się ukryć, że pod jego wodzą, zwłaszcza białostocki SLD, przystąpił do ofensywy. Nie tylko w akcjach happeningowych (jak przed rautem prezydenta w Ogrodach Branickich), ale też w debacie o mieście. Poniekąd zbiegło się to w czasie z kampanią referendalną w sprawie MPEC-u i zamieszaniem wywołanym reformą śmieciową. Sprzyjało też, podobnie jak białostockiemu PiS, zejście z pozycji wojowniczych, ortodoksyjnych (zostawienie ich w domenie raczkującego wtedy w mieście Ruchu Palikota, który w oparach spraw światopoglądowych całkowicie się zagubił), a skoncentrowanie na przedstawieniu ciekawych rozwiązań programowych dla ludzi i miasta. Choć niewypałem była akcja z uchwałą obywatelską w sprawie dofinansowania programu in vitro z miejskiej kasy (z góry skazana na niepowodzenie). I co ważne, rozmowa z ludźmi zrozumiałym językiem, gdzie od razu wiadomo jakie środowisko lewicowe ma cele.
Z drugiej strony nie udało się uniknąć podziałów we własnych szeregach. I to już w 2013 roku. Tym bowiem był bowiem lewy czerwcowy radnego Wiesława Kobylińskiego (ówczesny szef komisji rewizyjnej w radzie miasta). Ten doświadczony samorządowiec lewicy okazał się na tyle niepokorny, by zagłosować - choć władze podlaskich struktur były temu przeciwne - za absolutorium dla prezydenta Tadeusza Truskolaskiego w 2013 roku. Na dodatek - rykoszetem - na skutek afery taśmowej, której jednym z bohaterów był inny ówczesny radny SLD (Mikołaj Mironowicz), lewicowy klub w radzie miasta de facto przestał istnieć, ale nie obumarł. Głównie dzięki aktywności Michała Karpowicza, która kontrastowała z biernością ostatniego radnego SLD - Janusza Kochana.
Test prawdy z przywództwa Krzysztof Bil-Jaruzelski miał zdać jesienią 2014 roku. Nie tylko jako główny architekt list wyborczych do rady miasta czy sejmiku, ale kandydat na białostockiego radnego i - w mniejszym stopniu - na prezydenta miasta. Tymczasem elekcja zakończyła się katastrofą. Jeden mandat w sejmiku (Włodzimierz Pietruczuk), jeden w Radzie Miasta Białegostoku (Wojciech Koronkiewicz) i sromotna klęska samego lidera. O ile szans na prezydenturę Krzysztof Bil-Jaruzelski nie miał wielkich, o tyle brak mandatu radnego było na pewno dla niego dużym rozczarowaniem.
Jednak widoki na klęskę całej formacji zarysowały się już na starcie kampanii. Widać to było zwłaszcza na konwencji wyborczej, na której prezentowano kandydatów na białostockich radnych. Wydawało się, że to będzie pokaz siły, konsolidacji, poczucia wspólnej walki. Tymczasem zamiast spraw programowych na pierwszy plan wysunęły się porachunki wewnątrzśrodowiskowe, które otarły się o slogany o „śmierci politycznej jednego z ówczesnych radnych, jeśli nie zgodzi się wystartować się z innego niż pierwsze miejsce ”. Już samo niewystawienie Michała Karpowicza na jedynkę było niespodzianką, bo wydawało się, że jest murowanym faworytem (ostatecznie nie wystartował, a partia straciła przez to pewny mandat). Z drugiej strony, na tej samej konferencji można było usłyszeć od innego kandydata, że tak na dobrą sprawę jest wdzięczny prezydentowi za prowadzenie niektórych spraw w mieście. W sytuacji, gdy taktyka wyborcza opiera się na krytyce i rywalizacji z Tadeuszem Truskolaskim oraz jego obozem, wspomniane incydenty były samobójem. Co prawda Krzysztof Bil-Jaruzelski próbował gasić samozapłon, ale bynajmniej nie zatarł wrażenia, że poniósł porażkę już na progu kampanii. Potwierdził to wynik wyborów samorządowych.
Paradoksalnie rok później kierowana przez niego podlaska lewica osiągnęła najlepszy od dwóch lat wynik. I to bez swojego tradycyjnego parowozu wyborczego - Eugeniusza Czykwina, który przegrał walkę o Senat w południowo-wschodniej części województwa. Jeszcze nigdy bowiem Krzysztof Bil-Jaruzelski nie był tak blisko Wiejskiej jak jesienią 2015 roku. A przecież przez lata bezskutecznie pukał do bram parlamentu z alternatywnych wobec SLD opcji, aż w końcu wystartował w 2007 roku z LiD. I znowu nic.
Tymczasem rok temu Zjednoczona Lewica osiągnęła w Podlaskiem na tyle dobry wynik, że w zasadzie jej lider miał pewny mandat w kieszeni. W końcu jako lokomotywa wyborcza uzyskał najlepszy wynik na wspólnej liście. Bez wątpienia dobrym posunięciem było wciągniecie na listę Aleksandra Sosny. Ponad osiem tysięcy głosów, które zdobył były poseł PO, miało swoją wagę. Do pełni szczęścia zabrakło jedynie przekroczenia progu wyborczego w skali kraju. Gdyby lewica pod wodzą Barbary Nowackiej uciułała jeszcze te pół procenta, to na Wiejskiej zasiadłby Krzysztof Bil-Jaruzelski (jego mandat przypadł Nowoczesnej i Krzysztofowi Truskolaskiemu).
Ale jest też druga strona tego „medalu”. W 2011 roku Ruch Palikota i SLD startując oddzielnie zdobyły w Podlaskiem razem 76 tys. głosów. Przełożyło się to na dwa mandaty. Gdy zawarły koalicję, nie zbliżyły się nawet do połowy wyniku (w głosach) sprzed czterech lat. Ta skala odpływu elektoratu pokazuje, dlaczego mimo zjednoczenia lewica w kraju nie była w stanie w październiku 2015 r. przekroczyć 8-procentowego progu wyborczego. Do tego doszła konkurencja ze strony Partii Razem.
W ciągu ostatniego roku nic w zasadzie się nie zmieniło, bo nawet jeśli w kraju w samodzielnych notowaniach SLD przekracza próg wyborczy (6 proc. w październikowym sondażu Polska Press Grupy), to w regionie jest już znacznie gorzej. Wynika to z naturalnych, nie tylko spowodowanych wiekiem, zmian w elektoracie. Ten bardziej socjalny już jest w orbicie wpływu PiS, ten prawosławny już dawno związał się z PO. Wielkomiejski zapewne będzie szukał nowoczesnych alternatyw. Na dodatek podlaski Sojusz od lat zmaga się z niedoborem polityków i działaczy wyrastających poza format osiedlowy. W tym kontekście Krzysztof Bil-Jaruzelski jawił się jako ostatni Mohikanin. Choć jeśli spojrzymy na jego czteroletnie przywództwo przez pryzmat słynnego powiedzenia Leszka Millera, to ilościowo skończył gorzej niż zaczął. Wizerunkowo jednak próbował w regionalne struktury tchnąć nowego ducha. Tylko czy można ożywić ciało, które logika dziejów skazuje na przejście do lamusa? Przed taką samą perspektywą stanie ten, kto przejmie schedę po Krzysztofie Bilu-Jaruzelskim.