Za niecałe dwa tygodnie minie rok, kiedy Polska przesłała do Komisji Europejskiej projekt Krajowego Planu Odbudowy (KPO). Miał on stanowić podstawę do wypłaty prawie 24 mld euro z unijnego Funduszu Odbudowy. Spośród wszystkich krajów UE tylko Hiszpania i Włochy mają otrzymać więcej. Problem w tym, że na razie środki są zamrożone, bo Komisja wciąż nie zaakceptowała naszego planu. Nie jesteśmy jedyni - na akceptację czekają też Węgrzy, a szwedzki KPO został przyjęty ledwie kilka tygodni temu. Marne to jednak pocieszenie. Opóźnienie kosztuje Polskę już bowiem ponad 3 mld euro.
Tajemnicą poliszynela jest, że brak decyzji ze strony Komisji jest elementem politycznego nacisku na Warszawę. Przyznaje to wprost Ursula von der Leyen - dopóki rząd PiS nie wycofa się z części zmian w wymiarze sprawiedliwości, nie ma mowy o uruchomieniu pieniędzy. Można się oczywiście zżymać na brutalną ingerencję w sprawy wewnętrzne państwa członkowskiego. Z drugiej jednak strony nawet osoby popierające reformy ministra Ziobry powinny zadać sobie pytanie, czy są one warte 15 mld złotych, bo mniej więcej tyle już nas kosztowały.
Moim zdaniem Polski na to po prostu nie stać. Zwłaszcza w sytuacji, w której przyjęliśmy prawie dwa miliony ukraińskich uchodźców. Unijna reakcja na kryzys każe jednak zadać pytanie o realne intencje Brukseli. W ciągu niecałych dwóch miesięcy od rozpoczęcia wojny nad Wisłę trafiło więcej uchodźców niż do całej UE w kryzysowym 2015 roku. Dziś ponosimy koszty błędnej polityki UE wobec Rosji. Dlatego nie jest specjalnym zaskoczeniem, że oczekujemy dziś unijnego wsparcia. Jeśli UE chce zachować swoją wiarygodność, nie może nam w takiej sytuacji odmówić pomocy. Kwestie reform wymiaru sprawiedliwości nie powinny mieć w tym konkretnym przypadku żadnego znaczenia.
Problem w tym, że mają. Bruksela zaoferowała nam jedynie 560 mln euro z postcovidowego instrumentu React--EU i łaskawie zgodziła się, abyśmy kolejne 900 mln euro wydali z własnych środków przyznanych nam w unijnym budżecie na lata 2014-2020. To oznacza, że realnie rząd dostanie jakieś 2,5 mld złotych, choć koszty przyjęcia naszych gości szacowane są na prawie 10 razy tyle. Skąd taka „oszczędność”? Trudno jednoznacznie wyrokować, ale jakiś wpływ na to ma rodzima opozycja, która argumentuje, że koszty przyjęcia uchodźców spadają głównie na samorządy i to one powinny otrzymać wsparcie, a nie rząd. Zwłaszcza, że jak pokazuje doświadczenie ostatnich miesięcy, rząd PiS niezbyt chętnie dzieli się z samorządami, szczególnie tymi nieprzychylnie nastawionymi wobec władzy centralnej.
Te zarzuty są w jakimś stopniu prawdziwe, ale trzeba mieć świadomość, że jeśli pieniądze nie trafią do rządu, mogą nie trafić do nas w ogóle. Nie wiem, czy Polacy zrozumieją wtedy bystrość opozycyjnego planu. Inna sprawa, że wtedy naprawdę trudno będzie ukryć, że Brukseli wcale nie chodzi o reformy wymiaru sprawiedliwości, tylko po prostu zmianę władzy w Warszawie. Nawet kosztem unijnej solidarności w kryzysie.
Ten brak solidarności będzie jednak stanowić kolejny niebezpieczny precedens, napędzający eurosceptyczne nastroje. W kontekście rosyjskiej napaści Unię i tak czekają spore turbulencje. Obawiam się, że brukselska pedagogika jedynie je wzmocni.