Krew, pot, ból, łzy, a czasami śmierć. To jej praca. Poznajcie najtwardszą kobietę w regionie
- „Ty ch.., ty skur....., ty konowale jeb...”. Takie wyzwiska to w zasadzie nasza codzienność - mówi Sybilla Brzozowska-Mańkowska, kierowniczka gorzowskiego Szpitalnego Oddziału Ratunkowego
Często pani przeklina w pracy?
Tak. Nawet bardzo często, ale w myślach. Na emocje w pracy pozwalam sobie tylko tam - w głowie. Poza nią, w działaniu, jestem - jak mawia mój mąż - do obrzygania perfekcyjna.
Tak się da?
Tak musi się dać. Nasza praca w szpitalnym oddziale ratunkowym wymaga od nas niezwykle chłodnego podejścia.
To teraz mnie pani zaskakuje, bo zawsze byłem przekonany, że SOR to huragan emocji. Ranne dzieci, osoby po wypadkach, wpadają ratownicy z facetem bez oka, przyjeżdża rodzina z noworodkiem w drgawkach, krzyki, płacz, pot, krew, łzy… A pani o chłodnym podejściu.
Paradoksalnie przez to wszystko, z czym się na co dzień stykamy, chłodna głowa to podstawa. Nie możemy sobie pozwolić na chwilę załamania, wzruszenia, trwogi. Mamy pomagać. Ratować życie. Działać. Podejmować w ułamku sekund decyzje, które decydują o życiu. Dlatego trzymamy się algorytmów. Schematów. Postępujemy tak, jak nakazuje wypracowany na całym świecie standard. Choć - tu znowu pewna sprzeczność - czasami od schematu musimy nagle odejść, bo tego wymaga sytuacja. Powiedzmy, że algorytm jest jak kręgosłup, rusztowanie, fundament. Pewna podstawa. Jednak czasami musimy postąpić niestandardowo. Do tego cały czas musimy być pokorni. Ostrożni. Bo nasze chojractwo albo niedouczenie może zabić.
To gigantyczny stres! Ogarnia panią?
Raczej motywuje i daje kopa.
Kurdę, pani się cały czas uśmiecha i mówi o tym z pasją. Mam rozumieć, że pani lubi tę robotę?
Inaczej bym jej nie wykonywała. Nie da się pracować w ratownictwie z innych powodów, niż z miłości do tej roboty (uśmiech). Kocham ją. Totalnie i całą sobą. To miłość zaborcza. Strasznie wymagająca. Jednak ratowanie życia uzależnia. Poważnie. To ciężka praca, najczęściej niewdzięczna, ale wciąga. Tu są sami tacy jak ja.
Rodzina nie puka się w głowę i nie mówi: - Boże, Sybilka, po cholerę ci ta robota? Zajedziesz się!
Mąż jest ratownikiem medycznym. Rozumie mnie jak nikt. Czasami zdarza się nam razem pracować. Żyjemy tym na 100 proc. Ale wyłącznie w pracy. Zostawiamy ją za drzwiami domu.
W domu jest rodzina. To podstawa naszej psychicznej higieny. Mogę wrócić jeszcze do pytania o stres?
Pewnie. Najlepiej rozładowuje go mój mąż, gdy razem pracujemy. Ratujemy człowieka, jest ciężko, dajemy z siebie wszystko, w końcu się udaje i wie pan, co on robi? Co? Puszcza mi oko i się lekko uśmiecha. Cały stres, który był, znika. Bo wiem, że znowu daliśmy radę.
Wierzy pani w Boga?
Wierzę.
Gdy ratuje pani człowieka, to czuje pani, że walczy pani z Bogiem? Jego wolą?
Nie, raczej myślę, że mam robotę do wykonania. Że dla tej chwili się uczyłam, ćwiczyłam, że ten moment to sens mojego życia i że mam dać z siebie wszystko. A jeśli już przychodzi myśl, że z kimś czy czymś walczę, to ze śmiercią.
A zdarza się pani być świadkiem cudów? Czy są sytuacje, gdy myśli sobie pani: - No nie, to się nie miało prawa udać.
Tak, było kilka takich momentów. Niedawno ratowaliśmy człowieka, który był raniony nożem. Wyglądało to makabrycznie, ale okazało się, że nóż uszkodził duże naczynie, ale krew wytamponowała jama opłucna i człowiek przeżył. Ba! Ten mężczyzna wyszedł z wypadku bez żadnych poważnych obrażeń. A miał nóż w klatce piersiowej. Dla mnie cud.
Bóg pomógł?
Odpowiem tak: wierzę, że każdy z nas ma anioła stróża. A gdy komuś pomagam, czuwa nad nim jego anioł i jeszcze dodatkowo mój. A to wyszkolony anioł!
Jest coś, co przeszkadza pani w pracy? Co przeszkadza tej miłości do ratowania ludzi?
Tak, inni ludzie. Ich agresja, złość, ataki na personel.
Skąd się bierze?
Jest na nią społeczne przyzwolenie. Oczywiście każdy na potrzeby oficjalnych dyskusji oburza się i jest tym zdegustowany, jednocześnie jednak pozornie stateczne panie i nobliwi panowie potrafią wylać na nas wiadro pomyj bez mrugnięcia okiem.
Jakie to pomyje?
Naprawdę mam powiedzieć? „Ty ch.., ty skur....., ty konowale jeb...”. To w zasadzie nasza codzienność… Może lepiej tego nie pisać? Tak w ogóle wypada?
Może ludzie dzięki temu coś zrozumieją?
Byłoby miło. Ja rozumiem, że ktoś przyjechał z mocnym bólem albo z krwawiącym palcem. Jednak jeśli go nie przyjmujemy, to tylko dlatego, że za ścianą ratujemy kogoś bardziej potrzebującego. I przez te cienkie ściany słyszymy wszystkie te wyzwiska, przekleństwa… Praca na SORze to tylko teoretycznie szpitalny oddział. Jednak my tu nikogo nie leczymy. Ratujemy życie. I to nasz priorytet. Krzykami, nerwami, groźbami - a takie też padają - nikt swojego przyjęcia nie przyspieszy.
Powiedziała pani wcześniej, że na emocje pozwala sobie pani tylko w głowie, w środku, w sobie. Kiedy są największe? Jacy pacjenci powodują u pani największe emocje?
Dwa rodzaje. Pierwszy to dzieci, które cierpią przez głupotę albo nieodpowiedzialność opiekunów. Wzbiera we mnie złość, gdy widzę cierpiącego malucha, który trafił do nas, bo ktoś coś zaniedbał. Cierpi kompletnie niezasłużenie.
Druga grupa to ludzie, którzy sami sobie „zapracowali” na swój stan. Złoszczę się, że trafili do nas tylko dlatego, że od tygodni czy miesięcy, a może i lat celowo, z rozmysłem albo przez niefrasobliwość zaniedbywali swoje zdrowie. Żeby było jasne: i ja, i cały zespół pomagamy im najlepiej, jak potrafimy. Wykorzystujemy cały sprzęt i wszystko, co umiemy, by ratować ich zdrowie i życie. Jak każdego innego pacjenta. Jednak co myślę, to już moja sprawa.
Wyobraża sobie pani inną pracę?
Nie. To jest moje miejsce. Doszłam tu ciężką pracą, latami nauki, a zaczynałam jako sanitariuszka. Dlatego choć lekarzem jestem od 16 lat, to ratowaniem ludzi zajmuję się od 22 lat. Nie chcę robić nic innego. Nawet jeśli w myślach zdarza mi się przeklinać (śmiech).