Kręcimy film o Kresach. Prawdziwe poleskie klimaty znaleźliśmy w Białkowie. Ale było wesele!
Kolejne sceny filmu o Kresach kręciliśmy w Białkowie, a w studio filmowe zamieniliśmy stodołę. Dzięki pomocy Stowarzyszenia Miłośników Polesia i Białkowa udało się zorganizować (niemal) prawdziwe poleskie wesele...
Jak zwykle pierwszy podniósł się wujek. Z kieliszkiem w dłoni i zaintonował sakramentalne „Życzymy, życzymy…”. Zaśpiewano zgodnym chórem, a panna młoda skromnie spuściła oczy. Pan młody z czułością pomieszaną z dumą spoglądał na swoją śliczną żonę. Dla nich ta niewielka izba, gdzieś na kresowym Polesiu, była jak pałac, nie tylko dlatego że kolorowy pająk u powały przypominał żyrandol. Ale to zapewne za sprawą życzliwych, roześmianych twarzy ludzi przy stole, przybranych w odświętne, haftowane koszule i kolorowe spódnice, czuło się wyjątkowość tego dnia… I ten nastrój kresowej sielanki psuły jedynie reflektory, kamery i wreszcie okrzyk reżysera: „Mamy to”.
Polesia czar
To kolejna odsłona realizacji poświęconego Kresom filmu, którego producentem jest „Gazeta Lubuska”. Kresowych plenerów nie musieliśmy wcale daleko szukać, gdyż prawdziwe, polskie Polesie najłatwiej znaleźć w Białkowie, gdzie zamieszkali przesiedleńcy, przede wszystkim z Petelewa i okolicy. Przyjechali jednym transportem i wybrali okolice Cybinki, bo przypominały im... dom.
– Dorastałem w czasach przedtelewizyjnych, wieczory spędzałem z dziadkiem, na tzw. wieczorkach, gdy się chodziło do rodziny – mówi Wojciech Weryszko, pracujący we Frankfurcie nad Odrą lekarz. – Zbierała się cała rodzina, oczywiście z wyjątkiem tych, którzy zostali tam wymordowani. I właśnie w tych opowieściach nasze Polesie żyło. Z nostalgii za tymi wieczorami z żoną spędziliśmy kiedyś wakacje na Polesiu, ale okazało się, że tak niespecjalnie jest do kogo jechać. Przez kuzyna znalazłem jakąś ciotkę, przyjęli nas jak bliskich, ale okazało się, że oni tej tradycji nie kultywują, nawet ich muzyka przypomina jakieś disco polo, a nie nasz folklor.
Doktor Weryszko sięga po harmoszkę i zaczyna grać skoczną melodię. Wszystko dzieje się w stodole Eugeniusza Niparki, która na ten jeden dzień zamieniła się w studio filmowe. Scenografia niemal profesjonalna, dwie ściany z szerokich desek chaty z oknem, które specjalnie zostawiono nieco przykurzone, aby nie było widać wnętrza stodoły. Wyposażenie pochodzi z izby pamięci, którą prowadzi Stowarzyszenie Miłośników Polesia i Białkowa.
Ale dość. Właśnie w tany rusza para młoda. Pod nogami plączą się dzieci podrygujące w takt muzyki.
– Więcej dymu, co z tym dymem! – krzyczy reżyser. Gdy pytamy po co ten dym, czy komin ma być nieszczelny, dowiadujemy się, że chodzi o lekkie zamaskowanie szczegółów, które mogłyby zdradzić rzeczywiste miejsce akcji, bo jednak to stodoła Niparki, a nie Pete-lewo.
– Myślę, że odgrywane przez nas sceny bardzo przypominają życie na Kresach, na Polesiu – mówi Maria Dobryniewska, która Petelewo opuściła jako kilkuletnie dziecko. – Potrawy, swój chleb na stole, wielopokoleniowa rodzina świętująca razem. Bardzo się cieszę, że powstają takie filmy, które ocalą nasz kresowy świat od zapomnienia. Bo nasza wieś to taka oaza Polesia, gwary, zwyczajów, potraw, pieśni… To przetrwało dzięki grupie osób. I ciekawostka. Wiele z nas ma na sobie spódnice, które przyjechały z Kresów, mają ponad sto lat…
Dziś Polacy, którzy zostali na Polesiu i chcą przypomnieć sobie i innym o polskim Polesiu, przyjeżdżają do Białkowa, spisują piosenki, fotografują stroje.
Poleski żywioł
Filmowcy chodzą i kręcą głowami. Spotkali się z nieznanym żywiołem. Zwykle statystów trzeba zachęcać do akcji, reżyserować każdą scenę. Białkowanie, gdy tylko słyszą swoją muzykę, bawią się niezależnie od tego, czy kamera jest włączona, czy też nie. Zresztą w jej rytm podrygują kamerzysta, oświetleniowiec…
– Czy odtwarzamy kresowy świat? – odpowiada pytaniem na pytanie Eugeniusz Niparko. – Próbujemy trochę nieudolnie, my którzy nie wychowaliśmy się w tych drewnianych chatach, poskładać ten świat. Nie chcę używać wielkich słów, ale odczytuję to trochę jak nasz obowiązek wobec przodków. My tutaj, na ziemiach zachodnich, pozbawieni jesteśmy korzeni, a przecież każdy jest skądś. W Białkowie, jesteśmy dumni, że wywodzimy się z Polesia i chcielibyśmy, aby inni też tę dumę odczuwali. Oczywiście to nie była tylko sielska kraina, ale starajmy się pamiętać przede wszystkim dobre rzeczy.
Michał Szymanowicz, producent wykonawczy, jest przekonany, że film ten będzie wyjątkowy, będzie świadectwem. Gdyż jego scenariusz napisali wywodzący się z Kresów Lubuszanie, którzy opowiedzieli swoje losy. To nie ma być film o Wołyniu czy Polesiu, ale wspólna historia ludzi stamtąd. Reżyser Rafał Bryll dodaje, że będzie to film pełnometrażowy, ale gwarantuje, że czas nie będzie się dłużył. Będziemy mieli czas przywiązać się do bohaterów, przeżywać ich historie.
– Nie mam żadnych związków z Kresami i dla mnie udział w tym projekcie to odkrywanie czegoś nowego – mówi odtwórczyni głównej roli żeńskiej Natalia Jankiewicz. – Pomyślałam sobie: kurczę, to ma jakąś swoją historię, będę miała okazję uczestniczyć w czymś, co jest ważne i prawdziwe. Mamy za sobą sceny, które mnie poruszyły i gdy pomyślę, że ci ludzie to przeżyli…
Aktor Konrad Marszałek dodaje, że zanim przystąpili do realizacji filmu, obejrzał zarejestrowane opowieści lubuskich kresowiaków. Historie go poruszyły, a teraz, w Białkowie, miał okazję spotkać kilku z tych świadków.
Filmowcy zachwycają się długim warkoczem córki pana Eugeniusza Agaty. Jego żona Joanna dodaje, że jej także mąż zabrania skracać fryzurę, a i sam legitymuje się długą, poleską brodą. Polesie w Biał-kowie spotykamy na każdym kroku, gdyż wystarczy kogokolwiek zapytać o jakikolwiek drobiazg, natychmiast następuje pasjonujący wykład „a u nas na Polesiu”. Szefowa białkowskiego stowarzyszenia, które na filmowym planie wiodło prym, Leokadia Szołtyn, tłumaczyła, że to normalne. Nie chcą z Białkowa robić jakiegoś poleskiego skansenu, ale tutaj wszyscy tą kresową krainą żyją i nawet miejscowy klub nazywa się Polesie. Tak na marginesie w poniedziałek komentowano na żywo niedzielny mecz (Polesie wygrało).
Stanisława Pałyska, Mieczysław Radkiewicz opowiadają nam o dziwnym świecie, gdzie ludzie tak do końca nie byli przekonani, czy są Polakami. Mówili o sobie „tutejsi”. Wątpliwości nie mieli ich sąsiedzi, dla nich byli Polakami, gdyż byli katolikami, a tam „Polak” to znaczyło „katolik”. Tam każda wieś mówiła odrobinę innym językiem, jak nie po „motol-skomu” (Motol) to po „kołon-skomu” (Kołońsk), gdzie były inne proporcje domieszki języka ukraińskiego, białoruskiego, polskiego.
– Zgodnie ze stereotypami Polesie to bieda i mokradła – tłumaczy Wojciech Weryszko. – Namawiam w takim razie do odwiedzenia stolicy tej krainy, czyli Pińska. Zmienicie zdanie.
– Gdy bywam na Polesiu, to z każdym rokiem czuję większy podziw dla naszych przodków – dodaje Niparko. – Gospodarowali w ekstremalnie trudnych warunkach, bagna, mokradła. To piękne krajobrazy i... koszmar rolnika.
Jak stare drzewa
Razem z filmowcami odwiedzamy dwie izby pamięci. W jednej z nich makieta Petelewa. Przy każdym z domów nazwisko rodziny, która tam mieszkała. Nazwiska, które znamy z Białkowa. Wsi już nie ma, zostało kilka starych owocowych drzew. I mamy nadzieję, że zostanie jeszcze ten film, gdzie Petelewo odżyje. Chociaż na chwilę.