Kraśnicka: Amerykańska demokracja trzęsie się w posadach. Doszło do naruszenia reguł, które ją kształtowały
Donald Trump otoczył się ludźmi, którzy mówią tylko to, co on chce usłyszeć. Jednak traci poparcie w swojej partii, na co źle reaguje – mówi dr hab. Izabela Kraśnicka z Zakładu Prawa Międzynarodowego Wydziału Prawa Uniwersytetu w Białymstoku, specjalizująca się w systemie prawa Stanów Zjednoczonych.
To co stało się w środę w Waszyngtonie na Kapitolu jest dla wszystkich zaskoczeniem. Czy w historii amerykańskiej demokracji zdarzyło się, że odchodzący prezydent powiedział, że nie odda władzy, bo co prawda przegrał, ale to dlatego, że wybory sfałszowano.
W najnowszej historii Stanów Zjednoczonych taka sytuacja nie miała miejsca. W starszej historii, sięgającej XIX wieku mieliśmy do czynienia z sytuacjami, kiedy np. były problemy z tym, że stany wysyłały do Kongresu dwie grupy elektorów i wtedy rzeczywiście ostateczny wybór był i kontrowersyjny, i trudny do ustalenia. Miał też miejsce atak na Kapitol. Natomiast środowy najazd zwolenników prezydenta Trumpa na Kapitol to wydarzenie współcześnie bezprecedensowe, które niekoniecznie wielkimi literami, ale jednak zapisze się w historii USA.
Ustępujący prezydent tak bardzo przywiązał się do sprawowanej władzy, że od tygodni powtarza jedynie, że „oni zabrali nam wybory” i że wybory zostały sfałszowane. Nie przedstawił jednak najmniejszego dowodu, że tak się stało.
Fakty są twardymi faktami. Wyborów dokonują poszczególne stany, a wszelkie spory z nimi związane trafiają do sądów. Proszę zwrócić uwagę, że w znacznej części postanowień tych sądów głosem rozstrzygającym był głos sędziego, którego w różnych procedurach (już na poziomie federalnym) mianował sam Donald Trump. Mówiąc kolokwialnie, jego sędziowie wydawali wyroki nie po jego myśli i nawet to nie było dla prezydenta żadnym argumentem. To przerażające, ale takie są fakty. Za wcześnie na ostateczną i pełną ocenę tych wydarzeń, bo takie będą mogły być dokonane po latach, kiedy swoją pracę wykonają historycy, socjologowie, prawnicy. My, na to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych możemy patrzeć intuicyjnie. Wydarzenia z Waszyngtonu są rzeczywiście skutkiem przywiązania do władzy, co jest (tak patrząc po ludzku) nawet zrozumiałe i to w historii się zdarzało. Natomiast drugą spektakularną cechą, która widać w tym zamieszaniu jest to, że prezydent Trump jest przywiązany do nieprawdziwych faktów, do rzeczywistości, którą kreują opiniotwórcy stojący bezkrytycznie po jego stronie. On nie dopuszcza argumentów, które padają z innych stron i to jest niezwykłe. Najwyraźniej Donald Trump otoczył się ludźmi, którzy mówią tylko to, co on chce usłyszeć.
Jak wiemy to zamieszanie zaczęło się w środę, od wielkiego wiecu zwolenników Trumpa, który nawet nawoływał ich, żeby poszli do domu, ale jednocześnie stwierdził, że „te wybory zostały nam ukradzione”, bo skoro miał je wygrać Trump, a nie wygrał, to ktoś się do tej porażki swoimi machinacjami przyczynił.
Tak, ta wypowiedź w ogólnym przekazie nawoływała do spokoju i rozejścia się do domów, ale cały czas wybrzmiewała w niej argumentacja, która pierwotnie doprowadziła do zamieszek, a mianowicie, że wybory zostały sfałszowane. I on to powtarza kategorycznie. Cały czas patrzę na to co działo się w Waszyngtonie, gdy ten tłum wtargnął do budynku Kapitolu i mam wrażenie, że znaczna część ludzi, którzy wdarli się do tego budynku z wielkim zaciekawieniem rozglądała się dookoła. Bo oni pierwszy raz byli w środku, bo dla nich tak naprawdę było to wydarzenie medialne. Takie życiowo nowe, bo znaleźli się w miejscu, w którym dotychczas nie mogli (czy nie chcieli) być, a nagle dostali się do tego miejsca. I to na własnych zasadach. To jest taka uwolniona potrzeba kontrolowania sytuacji i wyrażania swoich odczuć, która w Stanach Zjednoczonych jest świętością. Jak choćby wolność wyrażania swoich opinii i poglądów. I ci ludzie, w taki karykaturalny sposób tę wolność „świętują”. Przekraczają jednak wszelkie granice, w tym granice dozwolone prawem, zatem wykraczają daleko poza świętość.
Jak choćby na takim symbolicznym zdjęcie, na którym widać człowieka siedzącego w kapitolińskim gabinecie z nogami zarzuconymi na blat kapitolińskiego biurka?
Tak, to może być odczytane jako sprzeciw i obraz potężnej przepaści między tymi, którzy na co dzień siedzą za tymi biurkami, a przeciętnym obywatelem amerykańskim, który normalnie dostępu do takich struktur czy takich miejsc nie ma. Jeśli nawet, to sytuacja, jaka wydarzyła się na Kapitolu pokazała najgorsze instynkty. Coś tymi ludzi kierowało, ich energia miała gdzieś swoje źródło, bo takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny. Najazd na Kapitol to jest skutek tego czegoś. Skutek, który ostatecznie został opanowany, bo Kongres wrócił do pracy i policzył głosy, ale przyczyny tych wydarzeń nie zniknęły.
Natomiast drugą spektakularną cechą, która widać w tym zamieszaniu jest to, że prezydent Trump jest przywiązany do nieprawdziwych faktów, do rzeczywistości, którą kreują opiniotwórcy stojący bezkrytycznie po jego stronie. On nie dopuszcza argumentów, które padają z innych stron i to jest niezwykłe. Najwyraźniej Donald Trump otoczył się ludźmi, którzy mówią tylko to, co on chce usłyszeć.
Wielu komentatorów mówi, że zamieszki na Kapitolu to wynik istnienia dwóch Ameryk. Tej establishmentowej i ta, która bardzo mocno popierała Donalda Trumpa i mu wierzyła, a teraz przyjechała do Waszyngtonu by bronić swego kandydata. Tyle że w sposób bardzo niedemokratyczny, bardziej przypominający jakieś bojówki.
To prawda. Proszę zauważyć, że media, ściśle ujmując, media liberalne zwracały uwagę, że w dużej mierze byli to biali mężczyźni w sile wieku. I tu znowu przyjdzie nam poczekać na prawdziwą ocenę socjologiczną tych wydarzeń: z dokładną analizą i oglądaniem przekazów monitoringu i zdjęć z Kapitolu. Ale czy to jest taki wyraźny podział na establishment i zwykłych Amerykanów? Ja twierdzę, że nie do końca, bo przecież Donald Trump w zasadzie do waszyngtońskich zamieszek miał silne poparcie establishmentu skupionego wokół jego partii, czyli wokół Republikanów. Prawdą jest jednak, że część z nich kategorycznie wycofała swoje poparcie dla Trumpa. Zrezygnowała z podważania ważności wyborów. I wycofywali się z tego w sposób bardzo emocjonalny. Trump traci więc poparcie w swojej partii, na co źle reaguje, odcinając się od kolejnych osób z bliskiego otoczenia, w tym od osób związanych z wiceprezydentem.
Bo obraził się na Pence’a za środowe zachowanie, za to, co powiedział w Kongresie?
Prezydent Donald Trump obraził się za to, czego nie zrobił wiceprezydent Mike Pence. Trump liczył na to, że Pence przynajmniej symbolicznie (ale jednak) w sposób formalny postara się certyfikację wyników zablokować. Pence od początku mówił, że nie ma do tego kompetencji, w końcu naraził się na mało przychylne komentarze swego szefa. Dotychczas ten tandem był zgrany i choć różnił się charakterologicznie i temperamentem, panowie konsekwentnie wspierali się wzajemnie. Aż doszło do rozłamu, nawet na tym etapie relacji.
Słowa mają swoje konsekwencje, słowa potrafią zdziałać więcej niż nam się na co dzień wydaje.
Wszyscy zastanawiają się dziś czy amerykańska demokracja obroniła się, czy niekoniecznie.
Za wcześnie na takie oceny. Słuchając lawiny informacji i tysięcy komentarzy ekspertów wszystkowiedzących o tym, co dzieje się w Ameryce, możemy oceniać tylko to, co dzieje się tam na bieżąco. Ale na ostateczne oceny czy demokracja się obroniła czy nie, jest stanowczo za wcześnie. Wstępnej odpowiedzi na to pytanie będzie można udzielić po 20 stycznia, kiedy dojdzie do zaprzysiężenia nowego prezydenta, a okoliczności tego zaprzysiężenia będą bardzo istotne. Zwykle jest to absolutna celebracja amerykańskiej demokracji, wielki spektakl, potężne zaangażowanie mediów i społeczeństwa. Na razie wiemy, że będzie wyglądało inaczej, nie tylko ze względu na pandemię. Czy amerykańska demokracja obroni się czy nie, tego nie wiemy, na razie ona się trzęsie w posadach. Uczciwa ocena będzie możliwa za jakiś czas i pewnie znowu opinii będzie wiele. Na pewno jednak jest to moment krytyczny dla stanu amerykańskiej demokracji.
Niemniej, prezydentura Joe Bidena zacznie się nieciekawie.
Prezydentura Joe Bidena, zacznie się w wymagających okolicznościach. Sama pandemia oznacza trudny, bezprecedensowy czas, z potężną liczbą zakażeń, problemami ze szczepionkami. Już tylko to wystarczy, by trudność była niespotykana we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych. Gdy dołożymy do tego nieuznanie wyników wyborów przez ustępującego prezydenta, jego wrogość i zapowiedź dalszej walki, to prezydentowi Joe Bidenowi i wiceprezydent Kamali Harris nie ma czego zazdrościć. To najtrudniejsze przejęcie władzy w ostatnich dziesięcioleciach, jeśli nie stuleciach.
To na koniec takie pytanie: Czy zamieszki na Kapitolu są dowodem na to, że politycy powinni strasznie ważyć słowa?
Absolutnie tak. Słowa mają swoje konsekwencje, słowa potrafią zdziałać więcej niż nam się na co dzień wydaje. Jako prawnikowi trudno mi oceniać przewidywalność takiego scenariusza, bo pojawiają się komentarze, że należało się tego spodziewać, że było wiadomo, że dojdzie do użycia siły i rozlewu krwi. Pewnie większą wiedzę w tej materii mają politolodzy, socjolodzy czy nawet psycholodzy, ale dla mnie bezprecedensowe jest naruszanie podstawowych reguł prawnych, które kształtowały amerykańską demokrację. Po pierwsze, w sposób wyraźnie zapisany w art. 2 Konstytucji USA, to stany decydują o wyborach a liczenie głosów w Kongresie ma charakter czysto formalny. Druga rzecz to niepisane tradycje: one też są istotne i one też są naruszane.