Kozaki-Pyrzany. Wielka przeprowadzka
Kozaki były wsią leżącą 7 kilometrów na północ od Złoczowa. Znajdowała się tam odkrywkowa kopalnia węgla brunatnego.
Była to wieś rozległa, posiadająca przysiółki (m.in. Amroz i Zazule) i ze względu na możliwość dorabiania w kopalni przez miejscowych rolników - dość bogata. W jej panoramie dominował neogotycki kościół z 1906 roku, z freskami przedstawiającymi świątynie Rzymu i Lwowa.
Zasobniejsi rolnicy z Kozaków wysyłali swoje dzieci do Gimnazjum im. Króla Jana III Sobieskiego w Złoczowie. Uczniami tej szkoły byli m.in. pochodzący z tej wsi: Józef Ferensowicz (1915-1999) - późniejszy wikary w Stanisławowie, a po wojnie organizator seminarium duchownego w Słupsku i wizytator kurii diecezjalnej w Gorzowie; Antoni Pająk (1899-1973) - sekretarz Sądu Okręgowego w Złoczowie, a po wojnie rolnik, poeta, autor przepojonego nostalgią, pisanego na Ziemi Lubuskiej, w Pyrzanach, poematu „Wspomnienia z ziemi złoczowskiej”. Stworzył tam obraz swej młodzieńczej Arkadii, do której tęsknił i w swych wierszach mitologizował; Maria Charków-Pająkowa (1902-1968) - nauczycielka śpiewu i gry na instrumentach, absolwentka seminariów nauczycielskich w Tarnopolu i Krzemieńcu, a po wojnie w Pyrzanach wierna towarzyszka Antoniego Pająka, z którym prowadziła gospodarstwo rolne, a w nim z upodobaniem uprawiała owocujące figi i cytryny.
Epitafium arcybiskupa
Szczególną atencją cieszył się w Kozakach arcybiskup Karol Boromeusz Hryniewiecki (1841-1929), który wzniósł tam kościół, plebanię i ochronkę dla dzieci. Po odebraniu mu przez carat diecezji wileńskiej, zsyłce do Rosji i po internowaniu w Jarosławiu nad Wołgą (w latach 1885-1890) ekspulsowano go do Galicji. Osiadł wówczas we Lwowie i często bywał w Kozakach. Lubił to miejsce, gdzie - jak twierdził - wszystko sprzyjało, aby się wyciszyć i nabrać energii do pracy we Lwowie.
W poemacie Antoniego Pająka, poety z Kozaków, znajdujemy taki zapis drogi abp. Hryniewieckiego z zesłania do Galicji:
Niegdyś Arcypasterz wileńskiej owczarni,
Po latach zesłania, katuszach, męczarni,
W drodze łaski cara z katorgi zwolniony,
Z granic cesarstwa został wydalony.
Odczytano mu przy tym ukaz cara srogi,
Powrotnej do Wilna wzbraniający drogi.
Pod eskortą żandarmów, by z drogi nie zboczył,
W Podwołoczyskach nareszcie granicę przekroczył.
Życzeniem abp. Hryniewieckiego było spocząć po śmierci w Kozakach. I tak się stało. Po mszy żałobnej w katedrze lwowskiej trumnę ze zmarłym przewieziono pociągiem do Złoczowa, a stamtąd - w asyście władz miasta i młodzieży gimnazjalnej - na cmentarz w Kozakach.
Do dziś na ścianie tamtejszego kościoła widnieje tablica z wykutym w piaskowcu epitafium: Arcybiskup Karol Hryniewiecki (1841-1929), były biskup - wygnaniec wileński, fundator tego kościoła, ojciec ubogich, opiekun młodzieży.
Uratowanie rosyjskiego pilota
W Kozakach mieszkała liczna rodzina Stojanowskich. Wywodził się z niej kpt. Józef Stojanowski (1893-1964). Miał dwanaścioro rodzeństwa. Był żołnierzem w legionach gen. Józefa Hallera, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości pełnił w wojsku funkcje aprowizacyjne. We wrześniu 1939 roku dostał się do sowieckiej niewoli, z której udało mu się zbiec i tym samym uniknął Katynia. Schronił się w niemieckiej strefie okupacyjnej, w Legionowie, gdzie na krótko przed wybuchem wojny wybudował własny dom. Przeżył wojnę tylko dlatego, że znalazł sposób na ukrycie swej tożsamości. Ucharakteryzował się na starca: zapuścił długie włosy i brodę (miał wówczas niespełna 40 lat, a wyglądał na 70), chodził niedbale ubrany, dłonie zaczerniał łupinami z orzechów włoskich, co miało dowodzić, iż jest człowiekiem pracy fizycznej. Głosił, że jest zbiegłym z Podola „wujem żony kapitana Stojanowskiego - Elżbiety z domu Glans”. Nawet jego kilkuletni syn Zbigniew miał polecenie nazywać go dziadkiem.
W październiku 1944 roku Elżbieta i Józef Stojanowscy zdobyli się na akt bohaterstwa. Ukryli zestrzelonego przez Niemców nad Legionowem radzieckiego pilota - Władimira Miechoncewa (później pułkownika Armii Czerwonej). Opis, który znamy z relacji Stojanowskich, jak przez kilka tygodni, przy bliskiej obecności Niemców, ukrywano i karmiono Rosjanina, jest gotowym scenariuszem filmu sensacyjnego.
Sytuacja była wyjątkowo dramatyczna. Jeden z lotników z zestrzelonego samolotu po katapultowaniu zginął na miejscu, a drugi (Miechoncew), po odcięciu spadochronu, ukrył się. Niemcy rzucili duże siły, aby złapać zbiega. Psy poszukujących go żandarmów niemieckich zgubiły trop. Po trzech dniach od tego zdarzenia, w czasie bezgwiezdnej nocy, Elżbieta Stojanowska przypadkowo natrafiła w swoim ogrodzie na pokaleczonego, wyziębionego i wygłodniałego młodego Rosjanina w lotniczym uniformie. Po naradzie z mężem, zdając sobie sprawę z ryzyka, postanowili go jednak ukryć.
Sytuację dodatkowo komplikował fakt, iż w domu, w zabudowaniach gospodarczych i w piwnicy u Stojanowskich przebywało wielu pogorzelców z okolic. Po ewentualnym wykryciu przez Niemców poszukiwanego lotnika rosyjskiego wszystkim mogło grozić wielkie niebezpieczeństwo.
Ale udało się. Miechoncew przeżył wojnę i po 19 latach poszukiwań odnalazł adres i napisał do swych wybawców list:
Minęło wiele lat, lecz pamiętam doskonale i nigdy nie zapomnę Waszego czynu, dokonanego w październiku 1944 roku. Z narażeniem życia podaliście mi wtedy rękę z pomocą w tak trudnym dla mnie momencie. Sumienie Wasze jest czyste wobec ojczyzny, narodu polskiego i wobec mnie. Uczyniliście wszystko, co było w Waszej mocy. Proszę przyjąć pełne szacunku pozdrowienia i najgłębszą wdzięczność. Jestem pełen uznania dla Waszego męstwa i przytomności umysłu.
Niech mi wolno będzie nazwać Was ojcem i matką, gdyż daliście mi „drugie życie”. Zapraszam Was do siebie w gościnę - na Ural. Jeszcze raz bardzo dziękuję za to, co uczyniliście dla mnie.
Ta historia znalazła odbicie w 1963 roku w polskiej i radzieckiej prasie. Mogła też być inspiracją do powstałego wówczas filmu Leonarda Buczkowskiego „Przerwany lot”, ze scenariuszem Jerzego Janickiego i głównymi rolami Elżbiety Czyżewskiej i Aleksandra Bielawskiego (Rosjanin, grał zestrzelonego lotnika).
Józef Stojanowski nie skorzystał z zaproszenia na Ural. Schorowany zmarł rok później. Jego młodszy brat - Tytus Stojanowski (1914-1997), ułan, trębacz w 22 pułku ułanów podkarpackich w Brodach, po ukończeniu szkoły Jakubowskiego w Złoczowie był organistą w kościele w Gołogórach, a po ekspatriacji - w Pyrzanach pod Gorzowem Wielkopolskim.
Z Kozaków pochodził również Edward Józef Tkaczyk (1928-2010), urodzony u podnóża Kruczej Góry przy kopalni węgla brunatnego, uczeń szkoły handlowej w Złoczowie, a w czasie wojny żołnierz AK (ps. Ptasznik) i uczestnik polskiej samoobrony. Po wojnie ukończył medycynę na Uniwersytecie Poznańskim i wiele lat pracował w szpitalach i poradniach urologicznych w Gorzowie Wlkp., Szamotułach, Kościanie i Poznaniu. Jego synem jest Witold Tkaczyk (rocz. 1962) - architekt, historyk sztuki, grafik i krytyk komiksu, wydawca popularnych wysokonakładowych polskich komiksów historycznych, m.in. „Solidarność - 25 lat: nadzieja zwykłych ludzi” (nakład 100 tysięcy), „Poznański czerwiec 1956”, „Katyń - zbrodnia na nieludzkiej ziemi”.
Kaźń w kopalni węgla brunatnego
W czasie okupacji hitlerowskiej kopalnia węgla brunatnego w Kozakach stała się miejscem gehenny Żydów złoczowskich. Dopóki byli w stanie pracować, wykorzystywano ich przy budowie kolejki wąskotorowej, która wywoziła urobek z kopalni w kierunku Łuki i Zarwanicy. Gdy przy pracy słabli, kazano im kopać dół na obrzeżu kopalni i tam ginęli.
Otmar Strokosz, komendant Armii Krajowej w Kozakach, napisał w swych wspomnieniach: Żydów (około 150 osób) przywieziono z getta złoczowskiego [kto wie, może wśród nich był Hilary Zwerdling - ostatni właściciel wydawnictwa Zukerkandla? - S.S.N.] i skoszarowano w baraku znajdującym się na terenie kopalni. Pilnowała ich milicja ukraińska i tresowane psy. Codziennie, nie zważając, czy to mróz czy deszcz, o samym świcie wyprowadzano ich w kolumnie z baraków do pracy przy budowie kolejki. Ubrani byli w resztki ubrań, po prostu w łachmany. Pędzono ich przez całą wieś. Były to szkielety, strzępy istot ludzkich. Maszerując przez wieś musieli śpiewać. Kto nie śpiewał bądź udawał śpiew, był katowany. Cały czas śpiewali te same piosenki: na początku wsi „Wiła wianki i wrzucała je do falującej wody...”, a w centrum wioski musieli śpiewać „Propała wże Polsza, propała na wiki. Smert, smert Lacham i żydowsko-moskowskoj komunie”. Pod byle powodem byli bici bezlitośnie. Przy pracy nie mieli prawa odpoczywać.
Ostatecznie nieopodal żydowskiego obozu w Kozakach zamordowano kilkaset osób. Ostatnia grupa została tam przyprowadzona w lipcu 1943 roku. Kazano im wykopać dół, rozebrać się do naga i zabito ich z broni maszynowej. Dziś w tym miejscu rośnie las.
Ludobójstwa na Żydach dopuścił się również ukraiński sołtys tej miejscowości, Pawło Rudyńskij. Uchodził za człowieka tolerancyjnego i we wsi mówiono, że ukrywał Żydów wycieńczonych w obozie pracy. Tymczasem po wojnie w przysiółku Wapienniki znaleziono mogiły Żydów, rzekomo ukrywanych przez Rudyńskiego. Śledztwo wykazało, iż faktycznie ukrywał ich tak długo, dopóki mieli na okup, a potem zabijał i zakopywał w Wapiennikach.
Wielka przeprowadzka
Po konferencji w Jałcie Polacy ze wsi Kozaki, ci, którzy przeżyli, wszyscy wyjechali na zachód i prawie cała ta społeczność - kilkaset osób: całe rodziny Stojanowskich, Wilków, Kłaków, Pełechów, Iśków, Kowaliszynów, Jurcanów, Pańczyszynów, Czarnodolskich, Mykietynów, Banków, Święsów, Tkaczyków i Sitorskich osiadła w dawnej poniemieckiej wsi Pyrehne, po polsku - Pyrzany, w powiecie Gorzów Wielkopolski. Przyjechali tam ze swoim długoletnim proboszczem (22 lata posługi w Kozakach) Michałem Krallem (1894-1962) - charyzmatycznym księdzem i organizatorem tej wielkiej przeprowadzki.
Przyjechali z Kozaków do Pyrzan - wspominał Józef Anczarski - całą gromadą. Nie są wykorzenieni. Mają swoje tradycje, w ich wewnętrznym życiu nic się nie urwało. Ksiądz proboszcz Krall najbardziej się do tego przyczynił.
W 2011 roku w Zielonej Górze ukazały się dwa tomy cennej publikacji będącej owocem realizacji projektu pt. „Kozaki - Pyrzany. Polacy, Niemcy i Ukraińcy - polifonia pamięci o migracjach przymusowych”. Głównymi realizatorami tego przedsięwzięcia byli potomkowie dawnych mieszkańców Kozaków: Bogusław Mykietów (rocznik 1969) - syn Stefanii z Tkaczyków (1937) i Józefa (1930-2004) Mykietów, zielonogórski polonista, przedsiębiorca, kolekcjoner pamiątek z przeszłości ziemi złoczowskiej, autor licznych publikacji o ziemi kostrzyńskiej, oraz Danuta Zielińska - starszy kustosz, kierowniczka działu gromadzenia Biblioteki Wojewódzkiej w Gorzowie Wielkopolskim, córka urodzonej w Kozakach Elżbiety z domu Iśków (rocznik 1936) i Bronisława (1933-1992) Kulpów. Jest w tej publikacji znakomita dokumentacja dziejów mieszkańców Kozaków i ich losów jako przesiedleńców. Autorom udało się zebrać zespół badaczy i precyzyjnie zdokumentować cmentarz w Kozakach: opisać kilkaset nagrobków, z datami życia tam pogrzebanych. Podobny rejestr sporządzono na cmentarzu w Pyrzanach, gdzie też spoczywają dawni mieszkańcy Kozaków i okolic. Ta bogato ilustrowana publikacja w sposób fundamentalny zatrzymała czas.
List z Gliwic
Po opublikowaniu w jednym z poprzednich odcinków NTO artykułu o tragedii rodziny Postawów otrzymałem od pana dr. inż. Krzysztofa Postawy z Politechniki Śląskiej w Gliwicach list z uzupełnieniami oraz nowymi informacjami. Przy tej okazji dr Krzysztof Postawa przesłał mi nieznane dotychczas dane biograficzne o prof. Włodzimierzu Buciu - zapomnianym dziś Kresowianinie, który odegrał ważną rolę w kształtowaniu architektury na Śląsku po wojnie.
Włodzimierz Buć (1909-1960) urodził się w Przemyślu, ale dzieciństwo i młodość spędził w Złoczowie, gdzie jego ojciec miał wytwórnię kafli i zakład zduński. Od czasów gimnazjalnych Włodzimierz był jedną z wybijających się postaci w złoczowskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół” jako atleta o dużej sile fizycznej. Z tego powodu był szczególnie faworyzowany przez prezesa tamtejszego „Sokoła” - Henryka Urbańskiego.
Po ukończeniu gimnazjum w Złoczowie Włodzimierz Buć podjął studia na Politechnice Lwowskiej i jako uzdolniony muzycznie trębacz współtworzył popularny we Lwowie jazzowy zespół akademicki pod nazwą „The Technic Jazz”. Po ukończeniu studiów został w katedrze Architektury Politechniki Lwowskiej asystentem prof. Jana Bagieńskiego. Dwa lata po studiach wspólnie z Antonim Nowotarskim (po II wojnie światowej miejskim architektem Zakopanego) zdobył I nagrodę w konkursie na projekt nowego obiektu dydaktycznego swojej uczelni - Wydziału Lotnictwa. Na konkurs ten wpłynęło aż 17 projektów z najlepszych wówczas w Polsce pracowni architektonicznych. Planowana budowa była priorytetowa dla wojska i potrzeb rozwoju polskiego lotnictwa (w powietrzu wisiała już wojna, a Niemcy stawały się potęgą lotniczą), stąd też honorowy patronat nad konkursem objęli prezydent Polski Ignacy Mościcki i marszałek Edward Rydz-Śmigły. W rozstrzygnięciu konkursu udział wzięli m.in. wojewoda lwowski Alfred Biłyk, prezydent Lwowa Stanisław Ostrowski i wiceminister spraw wojskowych gen. Aleksander Litwinowicz. Zwycięstwo w tym konkursie było wielkim sukcesem i dawało fantastyczną perspektywę na przyszłość dla młodych architektów. Niestety, realizację tego projektu (wzniesionego już w 75 proc.) przerwała wojna.
Po wojnie Włodzimierz Buć osiadł w Bytomiu, a później w Gliwicach, gdzie pracował na Politechnice Śląskiej, kierując m.in. Katedrą Architektury Przemysłowej. W latach 1955-1958 był głównym architektem województwa katowickiego. Jako architekt zaprojektował wiele obiektów na Śląsku katowickim i opolskim. Jego pasją był śpiew. Przez 6 lat brał prywatne lekcje u prof. Szymiczkowej. Był jednym z głównych projektantów dzielnicy akademickiej w Gliwicach. Zasłabł podczas referatu dotyczącego rozbudowy gmachów Politechniki, zmarł, nie odzyskawszy przytomności, mając 60 lat.
Jak już wspomniałem, Włodzimierz Buć wyróżniał się siłą fizyczną. Jego pasierb, dr inż. Krzysztof Postawa, podczas pobytu w Londynie w 1980 roku spotkał Zbigniewa Latkowskiego, absolwenta Politechniki Lwowskiej, i gdy zapytał go, czy znał Włodzimierza Bucia w czasach lwowskich, usłyszał entuzjastyczne pytanie: „Włodka? On mnie kiedyś uratował!”. „Jak?” - zapytał Postawa. „Mieszkaliśmy razem w domu studenckim - wyjaśniał Latkowski. - Pewnego dnia ze zgryzoty za dużo wypiłem i zrobiłem drakę. Koledzy chcieli mnie uspokoić i zaczęła się szarpanina. We trójkę nie mogli mi dać rady. Wtedy ktoś pobiegł po Włodka Bucia. Włodek przyszedł, poprosił kolegów, żeby się rozstąpili, przycisnął mnie jedną ręką, drugą rozłożył koc na stole, zrolował mnie w tym kocu, zapiął wyciągniętym wcześniej z moich spodni paskiem, położył na łóżko jak kłodę i kazał zasnąć. Rano koledzy mnie odkręcili, ja ich grzecznie przeprosiłem i zaraz poszedłem podziękować Włodkowi - On mnie naprawdę wtedy uratował!”.