Koronawirus, medyczny sceptyk z Niemiec i nasz głos wewnętrzny
Zaraz po niedzieli ma się rozpocząć nawała propagandowa, której celem jest zachęcenie Polaków do szczepień przeciwko COVID-19. Przekonają nas?
Mój kolega, znany i uznany w Bydgoszczy lekarz, bez słowa komentarza podrzuca mi via Internet filmiki nagrywane podczas przerw w dyżurze przez naszego rodaka, medyka zatrudnionego po drugiej stronie Odry. Gdy lekarzowi z serii filmików zdarza się wypowiedzieć coś w języku jego pracodawców, dla mnie, ledwie dukającego w języku Schillera, brzmi to niczym kwestia z inscenizacji „Zbójców” w telewizji ZDF.
Z mniejszym zachwytem przyjmuję natomiast to, co gastarbeiter z dyplomem lekarskim ma do przekazania. Ostatnio na przykład mówił o szczepionkach przeciwko COVID-19. Standardowy proces badań nad wszelkimi szczepionkami do tej pory trwał około pięciu lat - wyjaśniał czterdziestolatek w białym kitlu. - Był to czas, w którym można było w miarę dokładnie sprawdzić także to, jakie działania uboczne ma opracowywana szczepionka…
Dalszej części pogadanki pewnie łatwo się domyślić. Pytanie, jak dokładnie mogła być sprawdzona szczepionka, której przygotowanie zajęło firmom farmaceutycznym niewiele ponad pół roku, jest retoryczne. Doktor zza Odry pyta też, kto miał czas dokładnie zweryfikować wyniki badań ekspertów zatrudnionych i pewnie sowicie opłacanych przez produkujących leki potentatów. Na stole leży przecież nie tylko ratunek dla ludzkości, ale też bajeczna fortuna dla zbawców. Państwa zamawiające szczepionki będą musiały zakupić wiele milionów dawek. A każde szczepienie, przynajmniej tym specyfikiem, który wybrała Polska, ale także m.in. Wielka Brytania, trzeba powtórzyć po trzech tygodniach. Łatwo sobie wyobrazić, jaka to pokusa dla zarządów kilku w sumie koncernów, które ogłosiły, że wyprodukowały szczepionkę o ponad 90-procentowej skuteczności. I jaka presja wywierana jest na zatrudniane przez te firmy zespoły badawcze.
Nie twierdzę, że argumenty wysunięte przez Herr Doktora uczyniły ze mnie koronawirusowego antyszczepionkowca. Dały mi jednak do myślenia - także o tym, jak zachowa się polskie społeczeństwo. Społeczeństwo, które już po niedzieli poddane zostanie zmasowanej, oficjalnej propagandzie, przekonującej, że szczepionka jest absolutnie bezpieczna i absolutnie potrzebna, byśmy wrócili do normalnej egzystencji zdrowi i niezrujnowani przez serię lockdownów. I społeczeństwo, które - czy to za sprawą mediów społecznościowych, czy to za sprawą szeptanek - będzie straszone skutkami ubocznymi szczepionki.
Punkt wyjścia dla przekonujących na „tak” nie jest najlepszy. Sondaże pokazują, że ponad połowa Polaków na razie nie chce się szczepić. Źle też wróżą szacunki dotyczące naszego podejścia do testów w kierunku koronawirusa. Szymon Kopa, prezes Kujawsko-Pomorskiego Związku Pracodawców w Ochronie Zdrowia, niedawno podzielił pacjentów na trzy podgrupy. Pierwsza karnie poddaje się testowaniu, druga zwleka kilka dni i decyduje się na test dopiero wtedy, gdy zaczyna odczuwać poważne dolegliwości. Trzecia podgrupa nie testuje się w ogóle, wykorzystując brak przepisów, które dawałyby komukolwiek prawo do zmuszenia pacjenta do testu. Druga i trzecia podgrupa to bynajmniej nie margines. Prezes Kopa stwierdził, że testom ze znacznym opóźnieniem poddaje się co piąty z pacjentów, a na testy w ogóle nie idzie co dziesiąty.
W sumie zatem sceptyczny i niezdecydowany wobec prób przeciwdziałania covidowi (bo przecież wciąż i pewnie długo jeszcze nie leczenia tej choroby) jest niemal co trzeci Polak. Nie jestem przekonany, czy nawet najbardziej sugestywna promocja szczepień tę liczbę wyraźnie zmniejszy.
Sądzę bowiem, że Polacy nie tyle nieufni są wobec samej szczepionki, co wobec jakości polskiego sektora ochrony zdrowia. A na taką opinię rządy w naszej ojczyźnie, od lewa do prawa i od prawa do lewa, pracowały bardzo wiele lat. I kilkutygodniowe pranie mózgów teraz tej pamięci nie wyczyści.