Konserwator skalpelem ściąga warstwy milimetr po milimetrze
- Nawet zobowiązania wobec banków zaciągałem tak, aby nie dyktowały terminów wykonania poszczególnych etapów remontu - mówi Cezary Lusiński, pan na zamku w Broniszowie.
Będąc w Drzonkowie, dr Cezary Lusiński przyjechał do Broniszowa na rowerze. Spodobała mu się wieś, a konsekwencją tego, aby tutaj osiąść na stałe, było kupno zabytkowego zamku o powierzchni 2 tys. metrów. Ta decyzja pociągnęła za sobą ogromny wysiłek finansowy wynikający z wieloletnich zaniedbań. Chodzi m.in. o wysokiej klasy zdobienia renesansowe: polichromie, sztukaterie, sgraffita. Ich konserwacja pochłonęła najwięcej pieniędzy.
- Na potrzeby remontu zamku, sprzedałem wszystko co miałem w Warszawie. Przez siedem lat pracowałem w Szwajcarii, żeby zaoszczędzić cokolwiek. Otrzymałem kilka dotacji i wziąłem trzy kredyty. Póki co. Najpierw trzeba wydawać miliony, a potem marznąć, bo… te miliony się wydało – mówi, przechadzając się po zamku dyplomata. Najdroższe prace są już zrobione.
Najpoważniejsze w sensie pilności, ilości użytego materiału i kunsztu wykonania. Wzmocnione są stropy, wymienione wszystkie okna, sgraffita, sztukaterie i malowidła. - Utrzymanie zamku w elementarnym zakresie nie licząc żadnych prac inwestycyjnych to koszt rzędu 80 tys. zł rocznie – wylicza C. Lusiński.
Jest nietypowym inwestorem, gdyż nie chciał wszystkiego zrobić w ciągu dwóch lat. W ten sposób nie udałoby się uratować tego, co najcenniejsze. - Te sprawy wymagają przemyślenia i konsekwencji działań. Zobowiązania wobec banków zaciągałem w taki sposób, aby te instytucje nie dyktowały terminów wykonania poszczególnych etapów remontu – uzasadnia swoje podejście broniszowianin.
Po obu stronach głównego holu znajdują się reprezentacyjne sale. Z prawej jest jadalnia, która uzyskała ostateczną dekorację na samym początku XVII w. Tynki i ściany były niezłym stanie, jednak nie brakowało spękań. - Tutaj na przykład brak drzwi do XVIII – wiecznej szafy. Co chwilę znajdujemy jakieś kawałki. Kształtki, gotyckie cegły, jakich jest tutaj wiele. Inne drzwi odnalazły się w chłopskiej stodole. Ktoś je tam zaniósł i przykrył różnymi rzeczami. A może się do czegoś przydadzą? Oczywiście do niczego nie pasowały – opowiada właściciel zamku.
Piękne sztukaterie są w sali naprzeciw, czyli zamkowej kaplicy.
- Prace konserwatorskie prowadzone są skalpelami, a kolejne warstwy zdejmowane milimetr po milimetrze. Warstwy pobiału sięgają sześciu – siedmiu milimetrów. W ciągu czterystu lat robiono go tyle razy, że pierwotny rysunek jest nieczytelny. Do tego dochodzą zniszczenia przez wodę i korniki. - W związku z tym belki stropowe nie były w stanie unieść własnego ciężaru. Przez dziesiątki lat to wszystko było podparte słupami. Najpierw trzeba było wzmocnić belki stropowe, których nie można było wymienić, gdyż zdobienia są na nich. Osuszono je i wzmacniano ich strukturę. One rozchodziły się w palcach – opisuje C. Lusiński. Na pierwszym piętrze sztukaterie były przymocowane. Jednak nie na trzcinie, która była w użyciu w Europie od XVIII w., lecz na brzozowych witkach. Na renesansowych malowidłach są wyraźne rysunki. - Strop oczyściliśmy z polep, które narosły przez kilka stuleci. Wyjęliśmy tysiące gwoździ z listewek, a istniała duża obawa, że deski popękają. Renowacja belek w sali to koszt 750 – 800 tys. zł – podlicza właściciel zamku. Niewiele mi zostało. Nie mam czego sprzedać i nie mogę za dużo pożyczać. W ciągu sezonu mogę wydać 150-200 tys. zł - dodaje C. Lusiński.