Komunia inna niż wszystkie. Wspomnienie z wizyty Jana Pawła II w Łodzi 13 czerwca 1987 roku
Przyznam uczciwie: słów Papieża nie pamiętam. Z niedowierzaniem przyjmuję wypowiedzi moich rówieśników, którzy twierdzą, że homilii słuchali w skupieniu i chłonęli każde słowo wypowiadane przez Ojca Świętego. Mieliśmy po dziewięć lat. Papież to rozumiał. Myślę, że nie zżymał się na nasze zniecierpliwienie. Bo przecież nie było ważne, byśmy wiedzieli. Ważniejsze, abyśmy czuli, że dzieje się coś wyjątkowego. Ja czułam. Może dziecinnie, może naiwnie. Na pewno szczerze.
Taka szóstka z plusem
To było w marcu, albo w kwietniu. Siostra Helena – jedna z katechetek w parafii o. Maksymiliana Kolbego na łódzkiej Dąbrowie, gdzie mieszkałam – powiedziała moim rodzicom, że widziałaby mnie w półtoratysięcznej grupie „papieskich dzieci”, które pierwszą komunię świętą przyjmą podczas mszy celebrowanej przez Ojca Świętego. To miała być taka szóstka z plusem – specjalne wyróżnienie za postawę na lekcjach religii. Rodzice się nie zawahali, babcie nie mogły posiąść z radości, a ja zdziwiłam nieco, że komunię przyjmę na lotnisku. Chyba nie dziwiłam się zbyt długo. Pamiętam bowiem, że musiałam sprostać odpowiedziom na pytania koleżanek i kolegów z klasy, zaskoczonych, iż nie przyjmę komunii ze wszystkimi. Że zamiast w majową niedzielę, przystąpię do niej w czerwcową sobotę.
Polowanie w Peweksie
Okres PRL-u rządził się swoimi prawami. Szare ubrania, siermiężne buty, jedzenie na kartki. Do tej pory nie wiem, jak udało się moim rodzicom zapełnić stół przysmakami. Kompletowanie komunijnej kreacji pamiętam jednak znakomicie. Dzięki krawieckim talentom mojej babci sprawa była łatwiejsza. Ba, na jedną mnie, przypadały dwie sukienki. Pierwsza, uszyta według projektu mamy. Z „upolowanego” w Peweksie chińskiego jedwabiu, który gniótł się niemiłosiernie.
Tę jednak babcia uznała za mało strojną, kupiła więc inny materiał i uszyła po swojemu drugą. Na Lublinku byłam w tej maminej. I w butach kupionych w Domu Handlowym „Pionier”. Po długich poszukiwaniach. Bo, według norm PRL-owskich producentów, 9-letnia dziewczynka winna mieć rozmiar 22. Nie byłam wymiarowa. Miałam 18.
Pamiętam jeszcze rzutnik. W odrapanym baraku, w którym uczyliśmy się religii siostra wyświetlała na ścianie kolejne zwrotki „Panie, dobry jak chleb…”. Robiła to długo, cierpliwie i skutecznie. Pamiętam tę pieśń do dziś, choć nie śpiewałam jej latami.
Pamiętam też zlew. Taki zwykły, kuchenny, w naszym mieszkaniu przy ul. Felińskiego. Na tydzień przed komunią tata pomalował go specjalnym, szybkoschnącym lakierem. Zlew sechł przez wiele dni, wyprowadzając z równowagi mamę, która oczami wyobraźni widziała nieprzygotowane na czas potrawy.
Żółta kartka
Pogoda spłatała figla. Po kilku dniach z rzęsistą ulewą, 13 czerwca przywitał upalnym słońcem. Miasto podzielono na strefy. Nie było mowy o tym, by dotrzeć samochodem na samo lotnisko. Tata zaparkował „malucha” gdzieś w okolicach al. Włókniarzy, gdzie czekały podstawione autokary (nota bene w drodze powrotnej zawiodła organizacja i w autokarach zrobił się tłok niczym w miejskim tramwaju w godzinach szczytu). Autokary jednak też nie dojeżdżały do samego celu. Długą, piaszczystą drogę przez pola wiodące do Lublinka pokonaliśmy pieszo.
Tuż przed wejściem na plac, gdzie znajdował się ołtarz wszyscy, łącznie z dziewięciolatkami, przechodzili ścisłą kontrolę. Mamy pokazywały zawartość torebek, ojcowie nie przemyciliby nawet najmniejszego scyzoryka. Już wcześniej uprzedzono nas, że na Lublinek nie wolno wnosić napojów w szklanych butelkach. W czasach, gdy oranżada była sprzedawana jedynie w szkle lub w plastikowych woreczkach (!) znalezienie nieszklanego opakowania było wyzwaniem. Pamiętam, że mama kupiła kilka kwasków cytrynowych, które nieliczni, prywatni sklepikarze sprowadzali z Węgier w żółtych, plastikowych butelkach. Tak wyekwipowani pomyślnie przeszliśmy przez punkt kontrolny.
Ołtarz imponował. Przedkomunijne próby odbywały się w kościele przy ul. Łąkowej. Rzekomo ten kościół miał schody najbardziej podobne do lublinkowych. Gdzie tam. Przestrzeń lotniska, wielkość ołtarza, ogrom schodów, a do tego niesamowity ścisk, mogły przyprawić o zawrót dziewięcioletniej głowy. Niestety, upał sprawiał, że u niektórych dzieci zawrót głowy był dosłowny. Nie obyło się bez omdleń. Gdyby nie to, że pół mszy spędziłam w chusteczce z zawiązanymi rogami narzuconej na komunijny wianek, być może i mnie nie udałoby się uniknąć zasłabnięcia.
Wszystkie te uciążliwości poszły w niepamięć, gdy na horyzoncie pojawił się helikopter. Tysiące rąk uniosło się do góry, by pomachać Papieżowi, tysiące aparatów fotograficznych błysnęło fleszem ku niebu, tysiące gardeł wydało okrzyk radości, tylko po to, by po chwili ręce znów się uniosły, flesze błysnęły ponownie, a gardła jeszcze raz krzyknęły. Powtarzało się to pięć, może sześć razy. Helikoptery leciały bowiem jeden za drugim. Na zdjęciach w rodzinnym albumie mam uwiecznione wszystkie. W którym z nich leciał Jan Paweł II, nie wiem do dziś.
A później przyszedł moment komunii. I trochę strachu. Każde z dzieci wyposażono w biało-żółtą kartkę – przepustkę do „strefy zero”, czyli na sam ołtarz. Rodzice nie mieli tam wstępu. A stracić z oczu mamę i tatę w wielotysięcznym tłumie, wymaga od dziewięciolatka nie lada odwagi. Choć siostry katechetki starały się zapanować nad sytuacją, kilkoro dzieci przepadło w tłumie. Ich nazwiska wyczytywano z samego ołtarza.
Bezpiecznie i pewnie – choć wciąż w tłumie i z dala od rodziców – poczułam się wówczas, gdy Arturo Mari robił nam zdjęcie z Papieżem. Ojciec Święty stanął tuż za grupą dzieci. Nie ma w tym ani źdźbła przesady: miałam wrażenie, że jestem pod Jego opieką.
Pamiątka bez drzazg
Nie zapomnę widoku starszych pań wyrywających deski, po których stąpał Papież. Tuż po mszy, gdy tłum powoli opuszczał Lublinek, kilka kobiet w podeszłym wieku z drewnianej konstrukcji podestu zaczęło wyrywać deski. Nikt nie próbował ich powstrzymać. Wstrząsnął mną ten widok. Może wtedy tak naprawdę zrozumiałam, kim jest dla ludzi Ten Mężczyzna ubrany na biało. Lekkość z jaką – zdało się – schorowane, zgięte wpół kobiety wyrywały grube deski z wielkimi gwoździami, wprawiała w osłupienie.
Ja mam inne pamiątki. Bez drzazg. Zdjęcie z własnoręcznym podpisem, które Papież przysłał wprost z Watykanu. Sukienkę z pomiętego chińskiego jedwabiu. Żółto-biały znaczek, przypinany do stroju, który wyróżniał „papieskie dzieci”. I kartę wstępu do „strefy zero”. Weszłam tam, gdzie weszło niewielu – tylko tysiąc pięćset dzieci. Dotknęliśmy tego, co nie dane będzie innym. Choć dziś nie zawsze po drodze mi z Kościołem, myślę, że to, iż urodziłam się 16 września 1978 roku – miesiąc przez początkiem pontyfikatu Naszego Papieża było darem.
I chyba nie ma nic zdrożnego w tym, że zamiast homilii zapamiętałam pomalowany zlew, lejący się z nieba żar i to, że Papież był po prostu dobrym człowiekiem.