Choć za oknem wciąż lato, coraz wcześniejsze zmierzchy zapowiadają nieuchronny koniec wakacji, a wraz z nim powrót kilku milionów dzieci do szkół. Zresztą nawet gdybyśmy chcieli o tym zapomnieć, marketowe wystawy atakują nas zdjęciami rozentuzjazmowanych dzieci w tornistrach (nota bene ten pomysł razi perwersją – już bardziej zrozumiałbym zdjęcia rozentuzjazmowanych rodziców, którzy wreszcie nie będą musieli zachodzić w głowę, co zrobić ze swoimi pociechami).
Mniejsza jednak o głupie reklamy. Tym bardziej, że w tym roku sama szkoła nie pozwoliła o sobie zapomnieć, i to w niezbyt mądry sposób. Historie utopienia przez Związek Nauczycielstwa Polskiego 250 tys. PLN w „inwestycji” w whisky, a przede wszystkim opowieści dziwnej treści o współczesnej muzyce rozrywkowej (i nie tylko) w nowym podręczniku do przedmiotu „Historia i teraźniejszość”, skutecznie ogniskowały wzrok debaty publicznej na problematyce oświatowej. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że podręcznik autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego to prawdziwy „HiT” tego lata.
Klimat wokół polskiej szkoły zrobił się więc dość śmieszkowy, choć nie powinien, bo czeka nas naprawdę trudna jesień w placówkach edukacyjnych. Możliwe, że jedna z najtrudniejszych w całej historii III RP. W ciągu ostatniego roku w kilku felietonach zwracałem uwagę, że dla polskiej szkoły winter is coming, ale pomału wkraczamy w okres, w którym zdanie to przyjdzie nam pisać w trybie dokonanym. Skala wakatów w kuratoryjnych bazach robi wrażenie – w samym województwie mazowieckim na 24 sierpnia lista ofert miała 3767 pozycji, w małopolskim – 2911 pozycji, a w śląskim – 2151 pozycji. W całym kraju liczba poszukiwanych nauczycieli szkół i przedszkoli dobija już do 20 tysięcy, a dopiero wrzesień pokaże, czy ta liczba nie jest większa. W obliczu galopującej inflacji, a jednocześnie zapowiedzi rachitycznej waloryzacji wynagrodzeń, część nauczycieli może spontanicznie dojść do przekonanie, że pora odejść.
Nie chcę pisać po raz n-ty o całej liście problemów, z jakimi mierzy się edukacja publiczna. Tym bardziej, że będzie o nich głośno w mediach, kiedy ruszy nauczycielskie pogotowie strajkowe, a jeśli związkowcy nie dogadają się z rządem do 8 września – to prawdopodobnie i strajk. Albo kiedy w wielu szkołach, zwłaszcza w największych miastach, nie odbędą się lekcje matematyki, fizyki czy informatyki. Lub kiedy we wspomnianych metropoliach dzieci zorientują się, że nagle 30-osobowa klasa powiększyła się o 10 uczniów z Ukrainy.
Tak samo zresztą jak nie chcę po raz n-ty pisać, że jeśli radykalnie nie podwyższymy nauczycielskich wynagrodzeń, to za chwilę wakaty będziemy liczyć nie w dziesiątkach, ale setkach tysięcy. A nie chcę, bo nie mam najmniejszej wiary, że to cokolwiek zmieni.
Nasz system publicznej edukacji bez wizji rewolucyjnych zmian (choć wprowadzanych ewolucyjnie) będzie się dalej zapadał, choć tej jesieni będą takie miejsca w Polsce, gdzie trudno będzie już tej zapaści nie zauważyć. Jednego jestem pewien. Edukacyjnych wizjonerów nie brakuje, sam w ostatnich latach spotkałem ich dziesiątki. Niestety prędzej czy później lądują oni poza szkołą publiczną. Pytanie, czy tacy odważni wizjonerzy pojawią się wśród polityków?