Kominiarz. Nabiega się, nabrudzi, ale na koniec dnia jest szczęśliwy
Był 1965 rok, kiedy Tadeusz Kurpiel zaczął pracę u ojca. I tak całe życie wspina się po dachach i czyści kominy. - To bardzo przyjemna praca - mówi.
W zakładzie Tadeusza jest ich, mistrzów kominiarskich, pięciu. Można powiedzieć: rodzinny zakład. Pracuje tu bratanek Tadeusza i jego zięć (z zawodu ekonomista, ale wybrał kominiarstwo). Reszta to też jak rodzina. Zakład otworzył ojciec naszego kominiarza. Też Tadeusz Kurpiel się nazywał. Tytuł mistrza otrzymał jeszcze przed wojną.
Mistrzowie i oszuści
Z tymi mistrzowskimi tytułami, i drogą do zawodu, to akurat wszystko jest tak, jak przed wojną. Najpierw trzeba skończyć średnią szkołę. Później człowiek dwa lata kształci się na czeladnika i jeszcze trzy lata na mistrza. A na sam koniec zdaje egzamin w izbie rzemieślniczej. - Jeśli ktoś nie przejdzie tej drogi, nie może czyścić samodzielnie kominów, sprawdzać przewodów, wystawiać papierów, że są w porządku - tłumaczy Tadeusz Kurpiel.
Co nie znaczy, że oszuści wokół tego fachu się nie plączą. Weźmy ostatni przypadek. Kurpiel odebrał telefon z prośbą, żeby sprawdzić jednego kominiarza. Okazało się, że gość się podszywa pod mistrza kominiarstwa, czyszcząc - czy raczej udając, że czyści - kominy. O, albo w Olsztynie głośna sprawa była. Policja zatrzymała fałszywych kominiarzy, którzy wydawali nawet zaświadczenia, że z przewodami wszystko jest w jak najlepszym porządku. Cena za usługę? 120 złotych.
- Nie powinniśmy również ufać tym kominiarzom, którzy chodzą po domach i oferują swoje usługi - alarmuje Kurpiel. - Prawdziwy kominiarz po domach nie chodzi, bo po prostu nie ma na to czasu. Albo ci domokrążcy sprzedający kalendarze kominiarskie. Ludzie z zewnątrz, z ulicy, w ogóle nie związani z branżą - dodaje Kurpiel.
Bo kominy czyścić trzeba
Kominiarzy w Krakowie jest 100, może 120. Wydaje się dużo? To teraz trochę obowiązującego prawa: dymowe kominy należy sprawdzać cztery razy do roku, spalinowe - dwa, wentylacyjne - raz w roku.
Obowiązek dopilnowania, żeby tak było, spoczywa na właścicielu lub zarządcy domu (do lat 80. było inaczej - to kominiarze mieli czuwać nad tym, żeby wszystkie kominy w ich okręgu były czyszczone).
Porównując liczbę kominiarzy z liczbą kominów, widać, że nie wszyscy podchodzą do tego obowiązku poważnie - zauważa Kurpiel. - O ile w zakładach pracy i spółdzielniach jakoś to jest pilnowane, o tyle właściciele domów jednorodzinnych czy kamienic często ten przepis ignorują. Szczególnie, że prawo nie zakłada praktycznie żadnych możliwości kontrolowania. Straż Pożarna już takich kontroli prowadzić nie może - tłumaczy Tadeusz Kurpiel.
Tymczasem, dodaje kominiarz, z sadzą gromadząca się w kominach - szczególnie, jeśli dom ogrzewamy węglem lub drzewem - naprawdę nie ma żartów.
Sypka, smolista, szklista (najgorsza do usunięcia ta ostatnia, jest jak emalia), obkleja środek komina, zapycha go, sprawiając, że jest coraz mniej wydajny. A wtedy dym, zamiast ciągnąć do góry, wraca na dół, do pomieszczeń. A w nim mamy wszystko, co w smogu: pyły, benzopiren, ołów, metale ciężkie. W zabójczym, dosłownie, stężeniu. Możemy się - nawet śmiertelnie - zatruć.
Kolejna sprawa, że przy zatkanym kominie może dojść do samozapłonu. Zgromadzona w kominie sadza zaczyna płonąć, robi się gorąco jak w piekle i komin może rozsadzić. Ostatnio było kilka przypadków groźnych pożarów domów, których przyczyną było właśnie nieczyszczenie przewodów kominowych.
- A jeśli już - ciągnie Tadeusz Kurpiel - jesteśmy przy poważnych tematach, to jeszcze muszę napomknąć o tym, że ludzie w ogóle nie dbają o wentylację. Tymczasem do mieszkania, w którym dzieła piec gazowy, np. w łazience i kuchni, powinno z zewnątrz dopływać 120 metrów sześciennych powietrza na godzinę. To oznacza, że praktycznie zawsze powinniśmy mieć uchylone okno lub, ekonomiczniej i lepiej, zamontowane przy oknach nawietrzniki. A proszę spojrzeć na okna w bloku naprzeciw. Ile pani widzi tych urządzeń? - pyta kominiarz.
No tak, zamyśla się, ludzie z wietrzenia nic sobie nie robią. A potem dziwią się, że ich głowa boli. To, jak ludzie sami zanieczyszczają powietrze i sprawiają, że jest w nim coraz mniej i mniej tlenu, widać najlepiej w niewietrzonych pomieszczeniach, gdzie przebywa tłum ludzi. Wystarczy, że kilkadziesiąt osób wejdzie na jakieś zebranie, a po paru minutach wszyscy zaczynają ziewać, drzemać, czują się ogłupieni. Niedotlenienie mózgu.
Szczęśliwe guziki
Ale, skończmy już z tymi poważnymi apelami. Bo zawód kominiarza kojarzy się przecież również: ze szczęściem, z guzikami, z pięknym, choć ubrudzonym sadzą mundurem.
Co do tego ostatniego: musi być ciemny, góra koniecznie dwurzędowa, guzików 13, srebrnych. Nogawki i rękawy długie (nawet w lato), na głowie elegancki cylinder. Do tego, wiadomo: szczotki, grace, przepychacze, we współczesnym świecie czasem i krótkofalówka.
- Dzisiaj, szczególnie latem, niektórzy kominiarze zamiast mundurów wkładają podkoszulki z krótkim rękawkiem, czasami z napisem „kominiarz”. Z cylindra w ogóle rezygnują - Kurpiel z dezaprobatą kręci głową. - A strój kominiarski jest przecież nie tylko dla ozdoby. Bo jak przepychać się na strych w krótkim rękawku? Można się przecież poharatać. A cylinder, wbrew pozorom, chroni głowę przed urazem - tłumaczy.
No i mundur kominiarski budzi na ulicach uśmiech, sympatię. Ludzie, wiadomo, chwytają kominiarzy za guziki (choć niektórzy, błędnie, chwytają za swoje). Bywa, że z taką werwą, że aż wyrwą. - Dlatego nosimy przy sobie zapasowe guziki - śmieje się kominiarz.
Skąd się wziął ten przesąd? Proste. Guzik jest najczystszą częścią kominiarskiego stroju. Dawniej - kiedy kominiarze pojawiali się w wioskach, każda zniecierpliwiona gospodyni chciał, żeby to jej dom, czym prędzej, odwiedził mistrz kominiarski. Przyciągała go więc do siebie, łapiąc za (względnie) czysty guzik. I tak jakoś ten zwyczaj przerodził się w rytuał przynoszący szczęście.
Kolekcjoner dachów
Tadeusz Kurpiel zaczynał w 1965 roku. Studiował wtedy metalurgię na AGH. A że nie miał stypendium, to zawsze brakowało pieniędzy. I tak zaczął dorabiać sobie u ojca-kominiarza. Początkowo najprostsze rzeczy: sprawdzanie narzędzi, asystowanie tacie przy czyszczeniu kominów.
Wciągnęło go i już w tym zawodzie został. - Fizyka jest jedna: czy to w metalurgii, czy w kominiarstwie - tłumaczy zwięźle swoją decyzję.
Poza tym, ciągnie nasz mistrz kominiarstwa, to jest naprawdę przyjemna praca. Owszem, człowiek się nabrudzi, nabiega, akrobacji narobi (chodzenie po kominach, szczególnie spadzistych, do prostych czynności nie należy), ale na koniec dnia jakoś tak zawsze jest zadowolony. - To praca w ruchu, na świeżym powietrzu, z ludźmi. Zwiedzam przy okazji dachy, a każdy z nich różni się: tym jaki wysoki, gdzie położony, jak wygląda i jaki jest z niego widok - tłumaczy Tadeusz Kurpiel.
Tak jakby był kolekcjonerem wrażeń z dachów. I mimo że tę swoja kolekcję tworzy już od ponad pięćdziesięciu lat, wcale nie zamierza przestać.