Kobiety zapewniły niepodległej Polsce przetrwanie. I to był prawdziwy cud
Bez Polek Legiony Piłsudskiego chodziłyby bose, gołe, głodne i brudne. One czuwały nad tymi, którzy poszli strzelać, chroniły dom i czekały. A w wolnej Polsce stawały na głowie, by wyżywić rodzinę - mówi Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka, autorka książki „Dwudziestolecie od kuchni”.
- Zofia Pujszowa za dorosłego wieprza dostała 35 złotych. Równowartość sześciu litrowych butelek wódki. Pomyślała, że lepiej byłoby wziąć tę wódkę i zapić się na śmierć. Było tak źle?
- Trzeba pamiętać, że wcześniej włożyła wiele pracy, by go porządnie utuczyć, świnia zdążyła zeżreć paszy za sto złotych, do tego Pujszowa musiała zapłacić 50 groszy za miejsce na targu i drugie tyle za świadectwo pochodzenia zwierzęcia. Rachunek był prosty - nie opłacało się. Kryzys był okrutny. Nasze wyobrażenia o dwudziestoleciu międzywojennym, wyniesione z filmów i literatury, z salonów i anegdot z bujnego życia towarzyskiego elit, nijak się mają do rzeczywistości i trudnej codzienności ludzi.
70 procent ówczesnego społeczeństwa żyło na wsi i to nie w ziemiańskich dworach, ale w rozpadających się chałupach, bez elektryczności, lodówek, gdzie na 10 dzieci była jedna para butów. Proszę spojrzeć na zdjęcia grupowe uczniów robione w prowincjonalnej szkole, gdzie na całą klasę buty mają dwie osoby. Jedna to nauczycielka.
- Dlatego Pujszowa pisze list do „Najukochańszego Wodza”?
- List do Józefa Piłsudskiego to akt desperacji. Zofii nie mieściło się w głowie, by ten wielki człowiek miał świadomość tego, jak wygląda życie w wolnej Polsce. Dlaczego akurat do niego? Piłsudski był traktowany przez ludzi jak drugi po Bogu, siła najwyższa, superman, który potrafił odmienić bieg historii. Taki jego obraz wspomina moja babcia, która kończy 96 lat. W jej klasie dzieci uczyły się wierszyków ku jego chwale, śpiewały o nim piosenki.
Wódz jawił się niemalże jak rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu, który chwytając za broń, może zrobić porządek ze wszystkimi bandytami i oszustami. Tak traktowała go Zofia Pujszowa. Skoro mógł odzyskać dla nas, Polaków, niepodległość, to dlaczego miałby nie pomóc tym, którzy głodują? Pisząc swój list, Pujszowa była święcie przekonana, że Marszałek nic nie wie o braku mąki czy o wieprzu, którego musiała sprzedać za tak śmieszną cenę. Przecież by na to nie pozwolił. Postanowiła go uświadomić.
- Miał wziąć kasztankę i przywieźć worek z mąką?
- Miał ulżyć zwykłemu człowiekowi. Takich listów było więcej, bo ludzie zaczęli się aktywizować, także na wsiach. To są czasy ruchu ludowego, wzrostu świadomości, zwłaszcza wśród kobiet. Coraz więcej osób potrafi pisać i czytać, nie boją się iść ze swoimi sprawami do wójta czy księdza, więc dlaczego nie do Marszałka?
- Piszą kobiety?
- Może i mężczyźni odzyskali dla Polski niepodległość, ale to one musiały zadbać o to, by w tym wolnym kraju przetrwać. I to był prawdziwy cud. Chce pani wiedzieć, jak wyglądały ulice w 1918 roku w Krakowie? Ciągłe zamieszki. Zrozpaczeni ludzie żądają: „Chcemy chleba albo pracy, byśmy mogli za zarobione pieniądze włożyć coś do garnka”. Polska była wyniszczona, gospodarstwa podupadłe, wycofujące się wojska rabowały wszystko, zarówno zapasy, jak i zwierzęta. Krajobraz 1918 roku to spalone zagrody, zniszczone zbiory, wygłodzeni ludzie w łachmanach.
Przy domach leżąca odłogiem ziemia, pojedyncze sztuki wychudzonego bydła. Trzeba pamiętać, że odzyskanie niepodległości to nie koniec walki, bo trwa wojna o granice z Ukraińcami, Białorusinami, Litwinami; bolszewicy najeżdżają kraj, trwają spory o Śląsk Cieszyński. I tak dalej, i tak dalej. Nie da się zatrzymać tak szalejącego kryzysu.
- Ale kobiet też nie. 3 kwietnia 1919 roku postanawiają same zdobyć mąkę na chleb.
- Żądają choćby tej najpodlejszej. Kiedy władze kolejny raz je ignorują, zaczynają szukać na własną rękę. Nie pomaga nawet oddział policji konnej. Tomasz Marszałkowski w książce „Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918-1939” opisuje, jak udało im się na ulicy Lwowskiej zatrzymać woźnicę i przejąć wozy wojskowe jadące do piekarni. To nie były jednostkowe ekscesy. Były okresy, że protesty wybuchał co tydzień i to z powodu głodu.
Brakowało podstawowych produktów, kobiety znalazły się w sytuacji bez wyjścia. Lichwa, spekulacje, kradzieże wozów z żywnością zmuszały je do gotowania przysłowiowej zupy z gwoździa. Jeśli udało im się gdzieś dostać worek kaszy, przez tydzień, dwa wszyscy jedli kaszę, gdy miały to szczęście i posiadały kawałek ogródka, mogły zasadzić przynajmniej jakieś warzywa. Gdy bieda prawdziwie przyciskała, jadło się korę z drzew, chwasty, zabijano wrony, gołębie. Głośno się o tym nie mówi, ale z ulic znikały nawet psy i koty.
- A konina udawała wołowinę?
- Gazeta „Nowa Ziemia” w 1928 roku z obrzydzeniem donosiła: „W Krakowie jedzą konie!”. Przez lata zastępowały wołowinę, bo były tańsze, a kolor mięsa podobny. Oszukiwano i fałszowano niemalże wszystko, sprzedawano zwierzęta, które padały od gorączki, kilka razy myte mięso, by zachowało jako taki wygląd i nie śmierdziało padliną na odległość. Nie było obowiązkowych badań weterynaryjnych, które mogłyby sprawdzić kondycję zwierzęcia, kupowanie jedzenia stanowiło duże wyzwanie. I wymagało nie lada odwagi.
- Najbardziej oszukiwano na mleku?
- Tak przynajmniej twierdził Alfons Bukowski w referacie wygłoszonym na zjeździe stowarzyszeń spożywczych w Warszawie w 1920 roku. Dlatego, że nie było szans, by od razu wykryć fałszerstwo. Rozcieńczano je wodą, pozbawiano śmietanki. Dodawano krochmalu, skrobi ziemniaczanej, czasem talku i gipsu. Kolor poprawiano sokiem z marchwi, nagietkiem, ale to jeszcze nic. Byli i tacy spekulanci, którzy korzystali ze sztucznych farb, a objętość masła zwiększali łojem wołowym. Nawet herbatę „poprawiali”, dodając jej wagi opiłkami żelaza, miedzią, talkiem i gipsem.
- Paskarze doczekali się złotych czasów?
- Żyli doskonale i rozprzestrzeniali się niczym plaga. Wiedzieli, gdzie kupić taniej, a gdzie drożej sprzedać. Z kim ubić interes. Według zasady: tu oszukam, tam rozmnożę. Byli przez ludność znienawidzeni, choć czasem nie sposób było nie korzystać z kombinatorskich usług. W im większy kryzys popadała Polska, tym wspanialszy nastawał czas dla spekulantów. A ceny rosły każdego dnia. W 1918 roku za jednego dolara amerykańskiego trzeba było zapłacić 9 marek polskich, pod koniec 1923 roku aż 6 375 000! Papierowy pieniądz miał wartość papieru toaletowego. Na placach zaczęło dochodzić do samosądów.
- Kilogram cukru kosztował 1,5 złotego, czyli na dzisiejsze 15 złotych. Kogo na to było stać?
- Przeciętna rodzina nie miała szans, by go kupić. Na dodatek tego cukru nie było. W Anglii kosztował równowartość 17 groszy. Prozaik i poeta Jalu Kurek pisał oburzony, że rodzimego chłopa stać na cukier kilka razy do roku, i nie ma czym słodzić herbaty, kiedy jego angielski kolega ten sam wytworzony nad Wisłą produkt daje świniom, by dobrze rosły. Z solą też było kiepsko, w wielu rodzinach nie wolno było wylewać raz posolonej wody do ziemniaków. Gotowano w niej codziennie przez tydzień.
- Kuchnia była na głowie kobiet?
- W źródłach rzadko znajduję informację o mężczyznach w kuchni. A jeśli już, to wzmianka jest mocno podkreślona, tak by czytający nie przeoczył, jakie to było wyjątkowe wydarzenie. Choć coraz więcej kobiet zaczęło pracować zawodowo, wcale nie oznaczało to, że ktoś inny zajął się zakupami czy gotowaniem. Niewiele osób stać było na służbę, panowie jednak nie czuli się zobowiązani. Dlatego panie musiały godzić dwa etaty. Wstawały rano, by kupić pieczywo, coś na śniadanie, potem ruszały w poszukiwaniu czegokolwiek na obiad. Nie było jednego sklepu, hipermarketów, jedzenie się zdobywało. A że nie posiadano lodówek, nie było szans na dłuższe przechowywanie żywności. Zwłaszcza w miastach. Tak więc na róg chodziło się po pieczywo, od bab kupowało osełkę masła zawiniętą w chrzanowe liście, na placu Szczepańskim czy dzisiejszym placu Nowym na Kazimierzu owoce, warzywa i kury.
- Pierwsze wolne święta były radosne?
- I tak, i nie. Była radość z odzyskania niepodległości, jak i z rzeczy całkiem zwyczajnych; np. z faktu, że można było śpiewać po polsku kolędy czy bez strachu iść na nabożeństwo. Z drugiej strony nadeszły święta, na które nie dotarło wielu bliskich, bo albo nie wrócili z wojny, albo leczyli rany w szpitalach. Mężczyźni stracili źródło utrzymania, kobiety nie miały z czego przyrządzić kolacji. To był na pewno czas niepewności, lęku o przyszłość. Zabrakło zupy z migdałów, sandaczy w sosach, bakalii. Była wielka bieda i wolność.
WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 2. Czym jest nakastlik?
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto