To mężczyźni zwykle opowiadali wielkie historie, kiedy ich żony czy matki w tym czasie robiły herbatę dla gości - mówi Katarzyna Kobylarczyk, nowohucianka, autorka książki „Kobiety Nowej Huty. Cegły, perły i petardy” wydanej przez Mando, nominowanej do Nagrody im. Kapuścińskiego za najlepszy reportaż 2020 roku.
Idźcie do domu dewoty, obiad gotować - usłyszały kobiety trzymające bojowo krzyż, który stał w miejscu, gdzie miała ruszyć budowa świątyni. Kościół w mieście bez Boga?
A jak mogłoby go nie być? Podobno upominał się o niego sam Bolesław Bierut. Tę anegdotę, niepopartą w żadnych źródłach, opowiedzieli mi architekci Nowej Huty. „Towarzysze, wyście chyba o czymś zapomnieli” - miał powiedzieć pierwszy sekretarz, kiedy oglądał plany tego idealnego miasta. Były w nich szkoły, kina, teatry, ale nie było kościoła. Tymczasem Hutę budowali ludzie spod krakowskich wsi, wiara była dla nich istotna, nie dało się ich tak łatwo odciąć od korzeni. Było to zresztą widać gołym okiem - kapliczki i kościoły, które zostały w starych nowohuckich wsiach pękały podczas nabożeństw w szwach.
Zezwolenie na budowę zostało jednak cofnięte?
Wstępna zgoda zapadła po odwilży w 1956 roku, powstał nawet Komitet Budowy Kościoła, zaczęto zbierać pieniądze. Zawieszenie broni między władzą a Kościołem nie trwało jednak długo, wkrótce przyszła decyzja, by w miejscu świątyni postawić szkołę-tysiąclatkę. Władza rekwiruje wówczas uzbierane pieniądze (jest tego 2 miliony złotych) i żąda usunięcia drewnianego krzyża, który stoi w miejscu budowy. Oficjalny powód: przeszkadza w kładzeniu fundamentów. Problem w tym, że nikt nie chciał go wykopać. Wojciech Paduchowski z IPN, który przygotowuje o tym książkę, mówił mi, że polecenie musiało przyjść po linii partyjnej, nie po służbowej. Był kwiecień 1960 roku, kiedy pojawiła się ekipa, która miała go usunąć.
Mieli pecha. Była ósma rano, kiedy ich podejrzane manewry dostrzegają trzy kobiety.
Ku zaskoczeniu robotników te dzielne panie skoczyły do krzyża, dziarsko go chwyciły, zrobiło się zamieszanie, ktoś krzyknął, że chcą krzyż wykopać. No i zrobiła się zawierucha. Wśród obrończyń były matki z dziećmi, bańkami mleka i siatkami pełnymi zakupów, które niosły do domu. Nie pozwoliły krzyża zabrać. Obrona trwała dwa dni, zamieniła się w regularną wojnę uliczną, w jej trakcie zostało poważnie rannych 15 funkcjonariuszy. To była pierwsza tak poważna manifestacja sprzeciwu wobec władzy w Polsce.
A zaczęły ją: Janina Kotarba, pracowniczka kina, brygadzistka Zofia Gaworek i Helena Kędzierska, sprzątaczka ulic. Przywróciłaś nazwiska tych kobiet historii. Nie tylko tych. Mam w głowie słowa, które ubek mówi do męża Wiesławy Ciesielskiej, działacza „Solidarności”: Z wami to jeszcze można wytrzymać, gorzej z waszymi żonami”. Tak było?
Wiesia Ciesielska była niezłomna; trzymała ulotki w łóżeczku swojej maleńkiej córki. Na mnie osobiście to połączenie życia codziennego z działalnością mocno wywrotową zrobiło piorunujące wrażenie. Przecież to nie były gniewne dziewczyny, które nie miały nic do stracenia. One miały do stracenia wszystko. I dlatego ich bohaterstwo, działalność, która mogła sprawić, że w nocy ktoś zapuka do ich drzwi i wyprowadzi w nieznane miejsce, budzi mój wielki podziw. Przytaczam w książce historię, jak pani Wiesia spotyka się potajemnie z mężem, który ukrywał się w stanie wojennym. Jej kilkuletnia córka nie pamiętała jak wygląda. Sama mam kilkuletnie córki i nie mogę sobie nawet wyobrazić podobnej sytuacji. To jest właśnie prawdziwe życie, a nie mity i kombatanckie legendy, w których bohaterami są wyłącznie mężczyźni.
Ciesielska była harda. Przez okno puszczała tajniakom „Mury” Kaczmarskiego.
I prowadziła tak zwaną konspirę, czyli zajmowała się dostawami żywienia, kolportażem ulotek, współpracą z opozycjonistami. To, że my pamiętamy brodatych mężczyzn na styropianie, to ta jedna, bardziej znana prawda. Za drugą kryją się te niewidzialne bohaterki, dzięki którym oni mogli na tych styropianach leżeć. Niektóre były prawdziwymi wojowniczkami. Myślę choćby o suwnicowej Halinie Zacharze, prawdziwej petardzie - jak mówił mi opozycjonista Edek Nowak. Zadziora, żyleta, która się w ogóle nie bała. Nigdy nie pozwoliła się wyprowadzić z zakładu pracy „esbekom”, dystrybuowała bibułę, a przy tym wychowywała szóstkę dzieci.
Jest i Zofia Fugiel, która przepłakała wszystkie Wigilie i była tak odważna, że wniosła ciasto na wydział mechaniczny kombinatu.
Ciasto to nic, ona wniosła na teren zakładu obraz Matki Boskiej! Kobieta, o której się mówiło, że nie skrzywdzi nawet kanarka, była zdolna do takich aktów odwagi. Dlaczego nikt ich wcześniej o to nie pytał? Nie rozmawiał. Głos zawsze zabierali ich mężowie, bracia, synowie. To oni opowiadali wielkie historie, a one w tym czasie robiły herbatę dla gości. Nie jestem bez winy, bo kiedy przeprowadzałam wywiad o tym, jak murarki w Nowej Hucie budowały żłobek to rozmawiałam z jednym z ostatnich żyjących junaków. Pamiętam, przyszłam, usiadłam i w pewnym momencie zorientowałam się, że rozmawiam z nim, a dookoła nas krząta się jego żona, robi nam kawę, dogląda, pilnuje czy wszystko w porządku. Wtedy pomyślałam, że pewnie i ona ma swoją historię.
Dlaczego tymi świadkami mają być tylko mężczyźni? Gdzie są opowieści kobiet, pomyślałam. Te, o których zwykle mówi się, że są mniej istotne. Kuchenne.
Dlatego piszesz, że to kobiety są pamięcią Nowej Huty. Te wszystkie windziarki, palaczki, suwnicowe, oświatowe, które szukały nowego wspaniałego świata, są solą tej ziemi?
Huta zaczyna się budować cztery lata po wojnie, czyli w takim momencie, kiedy mężczyzn brakuje. Niektórzy zginęli, inni jeszcze nie wrócili, niektórzy są okaleczeni, nie mogą wziąć odpowiedzialności za rodziny. Kobiety, które w czasie wojny do brania tej odpowiedzialności przywykły, robią to po raz kolejny. Biorą sprawy w swoje ręce. Stąd tak wielki ruch migracyjny, z biednych podkrakowskich wsi do miasta, do przemysłu, do lepszego świata. Jedyną możliwością, by wyrwać się z domu rodzinnego była służba, jeśli nie w mieście, to u bogatszego gospodarza. Czytałam opowieści kobiet, zniekształcone oczywiście przez propagandę lat 50., ale wciąż prawdziwe o złych kułakach, którzy je wykorzystywali. To nie są zmyślone historie. Rodziny nie miały ziemi, albo pole było na tyle niewielkie, że nie dało się go podzielić na siedmioro czy ośmioro rodzeństwa, tak więc nie miały wyjścia; szły do bogatych panów. Robiły wszystko, czasami tylko nie pozwalano im doić krów z obawy, że będą wypijać mleko. I nagle pojawiła się wizja krainy miodem i właśnie mlekiem płynącej. Wystarczyło przyjechać, by dostać pracę, mieszkanie, pierwszą wypłatę. Nie musiały siedzieć od świtu do nocy w oborze, mieszkać z właścicielami, którzy nimi pogardzali. Wiele z tych kobiet, które jako pierwsze pojawiły się w Hucie, mówiło, że uciekły od pracy na wsi, na gospodarstwie. A tu, kiedy już powstały chodniki mogły chodzić na obcasach.
Z jednej strony hotele robotnicze i pchły, z drugiej centrum życia, restauracje, teatr, kina, szkoły rodzenia?
W Hucie było więcej odbiorników radiowych niż w Krakowie. Młodzi mężczyźni, którzy tu przyjeżdżali, a nie mieli rodzin, mogli wydać pierwsze zarobione pieniądze na taką fanaberię. To często był pierwszy zakup, obok garnituru. Huta naprawdę była nowoczesna. Kraków przyjeżdżał tu do teatru, który stworzyła Krystyna Skuszanka; obejrzeć nowoczesne spektakle na jednej z dwóch najlepszych scen w Polsce, jak mówiono za granicą. Drugą był teatr Holoubka.
Ale przecież Skuszanka uprawiała tu wyłącznie dekadencję...
Oczywiście oberwało się Skuszance za te „dziwactwa”, ale stworzyła tu miejsce o niebywałej mocy; niemające nic wspólnego z socrealizmem. Jej inspiracją był wielki polski romantyczny teatr. Robotnicy, którzy kupowali bilety czasami pytali: A zabił tam kto kogo, bo jak nie to nie idę, ale tak naprawdę wśród widzów, oprócz tych spod Wawelu, siadali widzowie w kufajkach i gumiakach.
W Hucie powstaje też jedna z pierwszych w Polsce szkoła rodzenia. Jadwiga Beaupré uczy rodzić bez lęku.
I to kiedy! Są przecież lata 60. Kupiłam książeczki wydawane przez Beaupré i to jest lektura absolutnie aktualna. Byłam w niemałym szoku, kiedy czytałam, jak radziła kobietom w ciąży przygotowywać na dziecko mężów; uczyć ich pomagać, kąpać, karmić, przebierać. Powtarzała, że poród może być aktem świadomym, nie tylko traumą. Że można się do niego przygotowywać, ćwiczyć ciało, oddech. To było rewolucyjne.
Takich kobiet było więcej, nie kusi cię by o nich napisać?
Na opisanie zasługują na pewno lata 90. Nowej Huty. Koncentrowaliśmy się do tej pory na czasie, kiedy Huta powstawała, bo to bardzo ładny i nośny mit, ale przecież życie toczyło się dalej. I były to lata niezwykle ciekawe; transformacji, przekształceń, kiedy w ciągu jednego dnia kombinat potrafił zwolnić 5 tys. osób. Co się z nimi działo? Do tego pokolenie blokowisk, narkotyki, maczety, wojny gangów. Pamiętam Hutę z początków lat 90. i nie było tu bezpiecznie, ale wyszliśmy z tego, poradziliśmy sobie. Dziś znów Kraków jeździ do teatru w Hucie, a nam się tu po prostu dobrze żyje. Zobaczysz, tu jeszcze kiedyś będzie raj.