21 maja minęła 103. rocznica urodzin Sabiny Nowickiej. To dzięki niej powstała Opera Łódzka. Przez wiele lat była związana z Teatrem im. S. Jaracza w Łodzi.
Sabina Nowicka, wbrew temu co się nie raz podaje, nie urodziła się we Lwowie, ale była łodzianką. Z krwi i kości. Zamiłowanie do teatru, kultury rozbudzili w niej rodzice - Adam i Cecylia. Adam z zawodu był bankowcem, zatrudnionym aż do Wielkiego Kryzysu w banku Landaua na ul. Piotrkowskiej.
- Nie lubił tego zajęcia, bo jego pasją była historia Polski i dzieje własnej rodziny - opowiadał nam zmarły pięć temu syn pani Sabiny, Wiesław Nowicki, aktor, poeta, dziennikarz.
Rodzice Sabiny, Anna z Brandysów i Adam Szykierowie przybyli do Łodzi na początku dwudziestego wieku. Anna walczyła w Powstaniu Styczniowym. Przyjechali do Łodzi ze względu na chorobę ojca Adama, Jacka Szykiera, właściciela majątku i Huty Szkła w miejscowości Węgleszyn na Kielecczyźnie. Jacek, człowiek pomysłowy, rzutki i prospołeczny nie zdążył w Łodzi wykazać swoich talentów. Zmarł w roku 1903 i został pochowany na cmentarzu przy ul. Brackiej.
Sabina Nowicka ze strony matki wywodziła się ze sławnej rodziny warszawskich księgarzy i wydawców Gluecksbergów. Łódzka gałąź tej rodziny pojawiła się tu przed rokiem 1911, bo w tymże roku dziadek Sabiny - Jakub Gluecksberg wybudował kamienicę przy Pomorskiej 99, która stoi do dzisiaj. Jakub Gluecksberg był zapalonym kolekcjonerem książek. Szczególnie interesowały go pozycje wydane kiedyś przez jego przodków. Zgromadził prawie bezcenną bibliotekę, gdzie znajdowały się pierwsze wydania dzieł Wojciecha Bogusławskiego, braci Śniadeckich, Niemcewicza, nuty Moniuszki. Jakub zmarł w 1931 roku i też spoczywa na cmentarzu przy Brackiej.
W kamienicy przy ul. Piotrkowskiej 99 mieszkały liczne dzieci łódzkich Gluecksbergów, zanim się usamodzielniły, stając się liczącymi się postaciami w łódzkim handlu i przemyśle. Talentów biznesowych zupełnie nie posiadała matka Sabiny - Cecylia, która miała natomiast zdolności językowe. Znała aż pięć języków obcych i utrzymywała się z dawania lekcji.
- Niestety, niemal wszystkie dzieci Jakuba zginęły podczas holokaustu - opowiadał nam Wiesław Nowicki. - Z wyjątkiem dwóch synów, którzy jeszcze przed I wojną światową wyemigrowali do Kanady.
Rodzice Sabiny Nowickiej byli zapalonymi melomanami i teatromanami. Miała 12 lat, gdy zabrali ją do teatru na „Chorego z urojenia”. W roli głównej występował Aleksander Zelwerowicz. Mała Sabina zachwyciła się teatrem...
- Być może to przedstawienie zaważyło na jej życiu - opowiadała nam Wanda Neuman-Nowicka, mieszkająca dziś w Gdańsku synowa wybitnej łodzianki, absolwentka wydziału aktorskiego łódzkiej Szkoły Filmowej. - Teatr stał się jej wielką pasją. A także drugim domem. Spędzała w nim mnóstwo czasu.
Była uczennicą Gimnazjum A. Skrzypkowskiej w Łodzi, gdzie w 1932 roku zdała maturę. W tym samym roku wyjechała do Warszawy, gdzie na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła studia. Tam poznała profesora Tadeusza Kotarbińskiego, który wywarł duży wpływ na jej życie, sposób myślenia. Pani Sabina uważała się za jego uczennicę. Utrzymywała z nim kontakty aż do jego śmierci. Studia prawnicze musiała przerwać w 1937 roku ze względu na trudną sytuację materialną.
Wróciła do Łodzi i zaczęła pracować jako urzędniczka w tutejszym magistracie. Już wcześniej zaczęła występować na Scenie Robotniczej Towarzystwa Uniwersytetów Robotniczych, powstałej z inspiracji PPS, założonej przez Witolda Wandurskiego. Tam poznała swego późniejszego męża Zygmunta Nowickiego.
Był on synem Józefa Nowickiego, mieszkającego na Bałutach legendarnego łódzkiego tramwajarza.
Wiesław Nowicki wspominając Józefa Nowickiego mówił o nim żartobliwie „upiorny” dziadek. Pochodził z Bronowa, gdzie urodził się w 1885 roku. Jego dziadek Antoni i ojciec Jan byli zarządcami majątku Jarosława Konopnickiego, męża pisarki Marii Konopnickiej. Na początku dwudziestego wieku, gdy Bronów przeszedł już w ręce Artura Dzierzbickiego, Józef Nowicki wyjechał do Łodzi. Powołano go do wojska i krótko brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej w 1905.
- Według swoich opowieści siejąc prawdziwy strach wśród Japończyków - mówił nam jego wnuk Wiesław. - Należy jednak pamiętać, że mój dziadek to był taki łódzki baron Munchausen, który umiał mówić i bardzo plastycznie konfabulował.
Z wojny Józef Nowicki wrócił do Łodzi. Zatrudnił się, po wcześniejszym przeszkoleniu jako motorniczy w Łódzkiej Kolei Elektrycznej...
Jak twierdził jego wnuk, zapisał się „złotymi zgłoskami” w dziejach tej instytucji: prowadził tramwaj według własnego rozkładu jazdy, z lubością straszył przechodniów, zatrzymywał pojazd, aby odbyć pogawędkę z jakimś znajomym, czy też zająć się interesującą kobieta, którą akurat dostrzegł.
- Dziadek pasjami lubił kobiety i był wobec nich elegancki - opowiadał Wiesław Nowicki. - Niestety, kiedyś dziadek najechał na wóz z szambem, a jego zawartość rozprysła się po garniturach i sukniach przechodniów. To położyło kres dobrze zapowiadającej się karierze dziadka jako motorniczego.
Został konduktorem. Ale na początku lat trzydziestych minionego wieku Józef stwierdził, że odpowiedzialna praca tramwajarza zbyt go ogranicza.
- Wykorzystując wiec fakt, iż jego wątroba odczuwała skutki wieloletniego hobbystycznego spożywania alkoholu, przeszedł na rentę - opowiada jego wnuk, Wiesław Nowicki. - I teraz miał czas na to, co lubił najbardziej: na codzienne spotkania w bałuckich barach ze swoimi wypróbowanymi kompanami, gdzie mógł politykować, opowiadać o literaturze i rzecz jasna, o swoich niezwykłych przeżyciach.
Takim drobiazgami, jak utrzymywanie domu, wychowanie dzieci i ich karmienie, zajmowała się odtąd pracowita i skrzętna Marianna, która codziennie pieszo odbywała drogę z Bałut do Widzewskiej Manufaktury.
Miłość Sabiny i Zygmunta wybuchła jeszcze przed wojną. We wrześniu 1939 roku Sabina i Zygmunt uciekli na wschód. Dotarli do Lwowa. Tam Sabina dokończyła studia prawnicze. W 1940 roku odebrała dyplom prawnika na dawnym Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, przemianowanym przez Sowietów na Uniwersytet im. Iwana Franko. We Lwowie też zaczęła pracować jako urzędniczka. Po rozpoczęciu wojny niemiecko-radzieckiej zaczęli uciekać na wschód. Niestety, na dworcu we Lwowie rozdzieliła się z Zygmuntem.
- Tata wrócił do domu, by przywieźć mamie płaszcz, który zostawiła w domu - mówił nam Wiesław Nowicki. - Niestety, kiedy tata wrócił na dworzec, to pociąg odjechał. Spotkali się z mamą dopiero w 1944 roku w Zielonce pod Warszawą.
Sabina samotnie rozpoczęła wędrówkę po Związku Radzieckim. W 1943 roku trafiła do I Armii Wojska Polskiego. Dokładnie do 9. Pułku Piechoty III Dywizji im. Romualda Traugutta. Była instruktorem sportowym i kulturalnym, ale też walczyła na froncie. Została ranna w walkach o Przyczółek Czerniakowski, gdy 9. Pułk Piechoty pod dowództwem majora Franciszka Mierzwińskiego przeprawiał się przez Wisłę na pomoc walczącej Warszawie. Za odwagę i postawę na polu bitwy otrzymała odznaczenia: medale srebrny i brązowy „Zasłużonym na polu chwały”.
Po wojnie znalazła się w rodzinnej Łodzi. Została skierowana do administracji wojskowej. Służbę zakończyła w roku 1947 w stopniu kapitana Wojska Polskiego. Rok wcześniej urodził się jej jedyny syn Wiesław. Wtedy zaczęła się jej przygodę z teatrem. Znała dobrze żonę Leona Schillera. To ona skierowała ją do Władysława Krasnowieckiego. Została zastępcą dyrektora Teatru Wojska Polskiego.
- Teatr stał się jej całym życiem - wspominał jej syn. - Mama nie lubiła na przykład gotować, choć umiała. Gotowaniem zajmował się tata.
Przyjaźniła się z Leonem Schillerem, jego żoną. Współpracowali do czasu, gdy Leon Schiller wyjechał do Warszawy.
- W jej gabinecie, do ostatniego dnia pobytu w teatrze, wisiał portret Schillera, naprzeciwko jej biurka - mówił nam w wywiadzie Wojciech Nowicki, dyrektor naczelny Teatru im. S. Jaracza w Łodzi. - Potem ten portret zapakowaliśmy i zawieźliśmy jej do domu. Była to dla niej niezwykła, cenna pamiątka.
Zygmunt Nowicki, mąż pani Sabiny, został aktorem. Wiele grał w Teatrze Powszechnym. Potem przeszedł do Teatru im. Stefana Jaracza, gdzie występował do emerytury. Jego zona była wiele lat w tym teatrze wicedyrektorem. To między nimi dzięki niej powstał Teatr Ziemi Łódzkiej, także Opera Łódzka. Była też jej pierwszym dyrektorem.
- Opera Łódzka została założona jeszcze zanim powstał Teatr Wielki - wyjaśniał nam w wywiadzie dyrektor Nowicki. - Było to w 1954 roku. Pani Sabina, znając potrzeby społeczeństwa łódzkiego, doszła do wniosku, że choć nie ma budynku to taka opera może powstać. I tak się stało. Opera Łódzka funkcjonowała 12 czy 13 lat, zanim między innymi Sabina spowodowała, że zbudowano Teatr Wielki. Jest on kontynuatorem istniejącej wcześniej Opery Łódzkiej.
Sabina Nowicka miała też duże zasługi dla szkolnictwa artystycznego. Gdy była wicedyrektorem Teatru Wojska Polskiego, ściągnęła do Łodzi słynnego Feliksa Parnela i założyła mu szkołę baletową.
Z Teatru im. Stefana Jaracza musiała odejść w 1968 roku. Powróciła do niego w 1984 roku. Pracowała tam aż do 2002 roku. Miała 88 lat, gdy przeszła na emeryturę.
- Mama była świetnym organizatorem, zawsze można było liczyć na jej radę, dla wszystkich była autorytetem - zapewniała nas Wanda Neumann-Nowicka. - Zawsze mogliśmy do niej zadzwonić, poradzić się. Miała bardzo dobry kontakt z naszą córką Eweliną, która jest skrzypaczką i mieszka teraz w Niemczech.
Wojciech Nowicki mówił nam, że pani Sabina była twardym menadżerem o gołębim sercu.
- Tam gdzie trzeba było, stosowała rygor i dyscyplinę, a z drugiej strony odnosiła się bardzo ciepło do większości pracowników - opowiadał nam Wojciech Nowicki. - A szczególnie do artystów. Zauważam wiele podobieństw w jej i swoim życiorysie. Za każdym razem, gdy pytano mnie jak tam zdrowie mamusi, mając na myśli panią Sabinę, tylko się uśmiechałem. Nie byliśmy bowiem rodziną, to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk. Natomiast nie jest przypadkowa zbieżność faktów w naszych życiorysach. Sabina Nowicka założyła Teatr Ziemi Łódzkiej, który wiele lat objeżdżał ze spektaklami nasz region. Ja zaś zbudowałem w Teatrze imienia Stefana Jaracza cztery sceny regionalne. Ona skończyła studia prawnicze, przekwalifikowała się na menadżera kultury. Ja podobnie. Tak jak pani Sabina, studiowałem prawo na tym samym uniwersytecie w Warszawie i z czasem zrobiłem się menadżerem kultury. Ona pracowała jako wicedyrektor w Teatrze imienia Stefana Jaracza i to samo miejsce mi przypadło.
Wojciech Nowicki zapewniał, że Sabina Nowicka na pewno była taką sprężyną, która powodowała, że w łódzkim środowisku artystycznym coś się działo.
- Jej mąż był aktorem Teatru imienia Stefana Jaracza, ale to bardziej towarzyska informacja - wyjaśniał dyrektor Wojciech Nowicki. - Pewnie gdzieś się z artystami spotykali prywatnie. Myślę jednak, że później ta menadżerska, organizacyjna strona jej życiorysu była dominująca. Nie od rzeczy należy wspomnieć, że medal „Pro publico bono im. Sabiny Nowickiej” zgadza się z jej charakterem. Ona była w stanie wykrzesać z siebie ostatnie siły, by tylko coś dla dobra publicznego do końca doprowadzić.
Sabinę Nowicką zapamiętano jako osobę bardzo konkretną, wymagającą, ale zarazem życzliwą.
- Pośmiała się, pożartowała, ale po chwili przerywała i pytała: A konkretnie to jak to będzie? - wspominał Wojciech Nowicki. - Lubiła mówić różne dykteryjki, podawać wiele przykładów, bardzo pouczających. Szkoda tylko, że nie zadziałała osobiście na polu edukacyjnym. Miała bowiem bardzo dużo do przekazania. Zresztą do ostatnich chwil swego życia pracowała w teatrze. Jej życie prywatne, rodzinne było podporządkowane pracy. Kultura, dobro publiczne były dla niej zawsze najważniejsze, im poświęcała swój czas.
Sabina Nowicka zmarła 14 maja 2006 roku. Od 2007 roku Towarzystwo Przyjaciół Łodzi przyznaje medale „Pro publico bono” im. Sabiny Nowickiej dla ludzi, którzy wnoszą istotny wkład do kultury i nauki polskiej oraz za dokonania dla Łodzi.