Klasyk, który zawsze kochał improwizacje - rozmowa z Krzysztofem Dysem
Krzysztof Dys, pianista wyznaje, że ciągnęło go zawsze do jazzu i wyjaśnia, czym on dla niego jest
Jesteś tegorocznym laureatem Medalu Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego”. Czym są dla Ciebie takie nagrody jak ta?
Przede wszystkim zaskoczeniem, ponieważ dawno żadnej nagrody nie otrzymałem. Natomiast niewątpliwie Medal Młodej Sztuki jest zaszczytem i bardzo się cieszę na tę okoliczność.
Studiowałeś na Akademii Muzycznej w Poznaniu. W tej chwili jesteś wykładowcą na tej uczelni. A skąd jesteś?
Jestem z Koszalina. Pierwszą połowę życia spędziłem tam. Tutaj przyjechałem na studia. Ukończyłem fortepian klasyczny w klasie profesor Anny Organiszczak i w zasadzie od tego momentu możemy mówić, że Poznań bardzo ciepło i dobrze mnie przyjął. I tak postrzegam swój flirt z miastem. W dużej części czuję się poznaniakiem.
Czy miałeś tradycje muzyczne w rodzinie?
Owszem. Mój dziadek jest akordeonistą. Potrafi zresztą od zera skonstruować akordeon i w Koszalinie uchodzi za specjalistę od tych instrumentów. Rodzice również grali. Choć nie zawodowo, dominowały u nas przede wszystkim instrumenty perkusyjne i rytmiczne jak gitara basowa. Mama z powodzeniem śpiewała.
Dlaczego jako swój instrument wybrałeś fortepian?
To nie ja. Gdy ma się 7 lat, to trudno o samodzielne decyzje. Ten wybór zawdzięczam w dużej mierze swoim rodzicom.
Nie wybrałeś kariery pianisty klasycznego, solisty czy kameralisty, ale poszedłeś w stronę jazzu. Dlaczego? Nie marzył Ci się udział w Konkursie Chopinowskim?
Moment zmiany na wykładowcę jazzowego nastąpił po 5 latach pracy na uczelni w klasie fortepianu klasycznego, gdzie akompaniowałem grającym na różnych instrumentach - flecie, klarnecie, skrzypcach. Asystentura w klasie profesor Anny Organiszczak polegała na akompaniowaniu do różnych koncertów. Przejście w kierunku jazzu to nie była konwersja. Ja muzyką jazzową interesowałem się od wieku nastoletniego. Co roku jeździłem na warsztaty jazzowe #i wzbogacałem moją wiedzę na temat harmonii i rytmu. Formalnie może to tak wygląda, że z klasyka przeszedłem na jazzmana, ale w praktyce jestem, kim jestem. Raczej idę hybrydowo.
Znamy Cię z wielu zespołów. Ze współpracy z Maciejem Fortuną czy z Wacławem Zimplem, Kiedyś gdy w redakcji potrzebne było Twoje zdjęcie, nasi fotoreporterzy powiedzieli - znamy Krzysztofa, bo on gra u Laskowika.
Zenon Laskowik rzeczywiście był fantastycznym epizodem w moim życiu. Na drugim roku studiów zacząłem akompaniować u niego. To była synteza sztuk. Ruchu na scenie i i muzyki instrumentalnej. Przez okres bycia w Poznaniu przeszedłem przez kilkanaście projektów. Wszystkich nie wymienię w tej chwili. Najważniejsze z nich to LAM z Wacławem Zimplem i Hubertem Zemlerem. W zeszłym roku wyszła płyta z moim triem i też będę je promował. Od zeszłego roku gram z Adam Bałdych Sextet. Pod koniec roku zagraliśmy trzy koncerty. W tej chwili wchodzimy z nowym projektem.
Jakie jest Twoje największe osiągnięcie?
Myślę, że można tu zaliczyć III nagrodę na Konkursie im. Aleksandra Skriabina w Paryżu. To było jeszcze na studiach. Nie przywiązuję wielkiej wagi do trofeów. Czuję się spełnionym muzykiem, spełnionym ojcem i spełnionym mężem.
W tak młodym wieku już czujesz się spełnionym artystą?
Musielibyśmy szczegółowo sformułować, czym jest to spełnienie.
Staram się racjonalnie patrzeć na siebie i doceniać to, co mam w życiu.
Który pianista jazzowy stanowi dla Ciebie inspirację?
Jeśli chodzi generalnie o muzykę, to jest to drugi kwartet Milesa Davisa i muzyka, która zrewolucjonizowała dotychczasowe podejście do myślenia o jazzie jako gatunku, jak też w ogóle o improwizacji. A poza tym, jeśli chodzi o pianistów, to Herbie Hancock, Greg Tabor. Ale jeśli chodzi o muzykę jazzową, to fascynuje mnie Miles Davis. A z klasyków myślę, że zawsze będę wracał do Glenna Goulda.
Kiedyś istniała taka teoria, że jazzu nie trzeba się uczyć, bo jazz to improwizacja... Ale to już przeszłość.
Przede wszystkim zmieniło się spojrzenie na jazz jako gatunek albo się jeszcze zmienia, bo to ciągły proces. Myślę, że jest wielu ludzi, którzy muzykę jazzową utożsamiają z rozrywką. Natomiast w tej chwili
możemy już mówić o jazzie jako o gatunku, który pod względem warsztatowym i technicznym można porównać do dużego obszaru muzyki klasycznej.
Stąd też ciągłe próby mieszania tych gatunków ze sobą i tak zwany trzeci nurt, który w 1957 roku zapoczątkował Gunther Schuller. A jazzman na pierwszym etapie edukacji musi znać podstawy, jakie obowiązują, jeśli chodzi o teorię. Ale też uczy się z chaosu, czyli szuka. Jest wolna improwizacja, ale i ścisła forma. I najlepiej jeśli te dwie drogi zbiegają się i tę wolność umieszczamy w pewnym zawężeniu. A wiec jazzman powinien być wolny, ale dopasować tę wolność do wszelkich ograniczeń.
Na Twojej płycie „Toys” są standardy, ale jest też Twoja kompozycja. Często komponujesz?
Nie. Jest tyle pięknej muzyki na świecie i tyle pięknych utworów, których jeszcze nie zagrałem, że nie mam w sobie tyle determinacji, aby pisać, ale z drugiej strony rodzi się pytanie, ile znamy kompozycji na przykład Keitha Jarretta.
Parę dobrych by się znalazło...
Ale są to wyjątki. Możliwe, że w moim przypadku jest to spowodowane procesem edukacji. Przez kilkanaście lat byłem trenowany na interpretatora muzyki klasycznej, bo w typowym liceum muzycznym nie ma lekcji kompozycji, więc wszystko jeszcze przede mną.
Jakie są Twoje plany na ten rok?
Przede wszystkim są plany dotyczące koncertów tych trzech projektów, o których mówiłem, czyli mojego trio z Andrzejem Święsem na kontrabasie i Krzysztofem Szmańdą na perkusji, na pewno koncerty z Adam Bałdych Sextet no i LAM. To moim zdaniem trzy główne pozycje.
Co robisz, kiedy nie grasz?
Regularnie gram w pool bilard.
Raz na pół roku biorę udział w turnieju w klubie na ulicy Za Bramką i próbuję zwyciężyć z wszystkimi, którzy trzymają bastion obrony.
I udaje się?
Udaje się. Mam dwa puchary bilardowe. Bardzo lubię bilard. Oczywiście słucham muzyki i bawię się z dziećmi. Od czasu do czasu gdzieś pojedziemy z rodziną. A poza tym wspieram moją małżonkę, bo ona też jest zajętą osobą.