Kinga Sawicka na żeglarskim Mount Evereście
Delfiny pływały wokół nas dość często, uwielbiają ścigać się z łódką. Obserwowałam też pingwiny, ale prawdziwą gratką był wieloryb. To było coś! - mówi Kinga Sawicka, uczennica toruńskiego liceum, która opłynęła przylądek Horn.
Masz 18 lat. Pochodzisz z Godzięby koło Gniewkowa. Właśnie zdobyłaś Mount Everest.
Tak mówią o przylądku Horn - żeglarski Mount Everest. I jeszcze: przylądek nieprzejednany. To dlatego, że zazwyczaj panują tam bardzo trudne warunki: sztormy, wiatry o sile huraganów. Opłynęliśmy go 8 stycznia o godzinie 9.03. Tam, w najdalej na południe wysuniętym punkcie Ameryki Południowej, trwa lato. Pogodę mieliśmy całkiem niezłą, spodziewaliśmy się, że może być gorzej. Udało nam się nie tylko opłynąć, ale i wejść na przylądek. Magiczne miejsce... Wrażenie robią pomnik albatrosa, kamień upamiętniający osoby, które w okolicach Hornu zginęły, kapliczka oraz latarnia morska, do których prowadzą długie, drewniane schody. Zapamiętam na zawsze tamte chwile. Te emocje. Myślałam wtedy o ludziach, którzy zginęli w tych okolicach. Zatonęło tam około 10 tysięcy osób, rozbiło się kilkaset statków.
Znalazłaś się na jachcie przypadkowo...
Przed opłynięciem przylądka Horn, brałam udział jedynie w rejsie z Gdyni na Hel i tygodniowym rejsie z Tallina do Rygi. Oba były nagrodami w kolejnych etapach konkursu „Kurs na Horn”, którego pomysłodawcą jest Bractwo Kaphornowców, zrzeszające tych, którzy opłynęli przylądek Horn pod żaglami. Organizatorem samego rejsu było Toruńskie Stowarzyszenie Żeglarzy Morskich. Konkurs trwał od 2016 do 2018 roku. Wzięłam w nim udział, bo poczułam, że chcę przeżyć przygodę życia. Zaczęłam się uczyć: o morskiej historii Polski, historii Bractwa Kaphornowców, wielkich postaciach związanych z morzem, bo pierwszym wyzwaniem był konkurs wiedzy. Wygrałam i mogłam posmakować żeglarstwa, a mój apetyt rósł. Po tygodniu na morzu wiedziałam już, że łyknęłam bakcyla.
A jak na pomysł wyprawy zareagowali bliscy?
Byli zaskoczeni, bo nigdy dotąd nie przejawiałam zainteresowania żeglarstwem. A tu skok na głęboką wodę i od razu rejs gdzieś na koniec świata. Zresztą, jeszcze rok temu sama nie wierzyłam, że będę miała szansę opłynąć Horn i że tę szansę wykorzystam. Podjęłam wyzwanie. Było warto! Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do organizacji i powodzenia rejsu.
Co cię zaskoczyło, kiedy stałaś się członkiem załogi jachtu?
Porządek: ten na pokładzie i ten w załodze. Na jachcie nie ma zbyt dużo miejsca, ale... jest miejsce na wszystko, czego potrzeba podczas rejsu, pod warunkiem, że wszystko będzie na swoim miejscu. Każdy ma jasno określone zadania, które musi wypełnić co do minuty i co do centymetra, od tego zależy przecież powodzenie wyprawy. Dla nastolatki to bywa wyzwanie. Na szczęście jestem w życiu w miarę poukładana, dlatego łatwo było mi się wpasować w dyscyplinę, jakiej wymaga współpraca podczas rejsu.
Jak się czułaś wśród profesjonalnych żeglarzy?
Moja załoga liczyła 12 osób. Tylko ja i operator kamery z TVP, który z nami płynął, byliśmy nowicjuszami. 11 spośród tych 12 osób to mężczyźni. Wspaniali żeglarze, doświadczeni. Pewnie, miałam obawy, że potraktują mnie jak dziewczynę, która wpadła na jacht na chwilę, z ciekawości.
Byłam pełnoprawnym członkiem załogi i tak mnie traktowano, bez taryfy ulgowej. I o to mi chodziło. Płynęliśmy jachtem Selma Expeditions. To jednostka z 1981 roku. Stalowa konstrukcja. Wszystko trzeba robić ręcznie, wszystko zależy więc od pracy załogi, a nie od tego, kiedy wciśnie się kolejny guzik automatycznego mechanizmu.
Byłam pełnoprawnym członkiem załogi, bez taryfy ulgowej - opowiada Kinga.
Jak wygląda dzień na jachcie?
Nie dzieli się na godziny, tylko na wachty. Każda wachta to cztery godziny. Pełnimy je w trzy osoby. Każdy ma wtedy swe zadanie, np. obserwacja sytuacji na jachcie i morzu, stawianie żagli, trzymanie kursu, przygotowanie jedzenia. Wolny czas? Można porozmawiać z załogą. Ale tak naprawdę na jachcie zawsze znajdzie się coś do roboty.
A pierwsza nocna wachta?
Hm, pierwsza nocna to była kotwiczna, czyli staliśmy na kotwicy. Zadania? Obserwacja otoczenia i sprawdzanie stałych parametrów. Każda wachta jest ciekawa, bo każda jest inna: pełniona w innych warunkach, wymagająca innych manewrów i zachowań. W pamięć zapadły mi zwłaszcza te momenty, kiedy udało się zaobserwować morskie zwierzęta. Delfiny pływały wokół nas dość często, uwielbiają ścigać się z łódką. Mogłam też obserwować pingwiny, ale prawdziwą gratką był wieloryb. To było coś! Zwołaliśmy szybko całą załogę.
„Kurs na Horn” to także sposób na upamiętnienie polskich żeglarzy, którzy zginęli, płynąc wokół przylądka.
Nasza załoga oddała hołd braciom Ejsmontom, w 50. rocznicę ich ostatniego rejsu i upamiętniła 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Mieczysław i Piotr Ejsmontowie to pierwsi Polscy Wolni Żeglarze. Stali się symbolem walki i wytrwałości w dążeniu do celu oraz dumy z bycia Polakami. Rejs dookoła świata zamarzył im się w latach 60., kiedy o pozwolenie na taką wyprawę było niezwykle trudno. Mieli po dwadzieścia kilka lat. Wyruszyli z Kopenhagi. Pływali pod banderą Polskich Wolnych Żeglarzy, którą sami zaprojektowali. Była to Polska bandera z wcięciem, niebieską obwódką i orłem w koronie. W 1969 r. na pokład ich jachtu „Polonia” dosiadł się Wojtek Dąbrowski. Kolejnym etapem miało być opłynięcie przylądka Horn. Niestety, wyjście z Puerto Deseado okazało się ich ostatnim odbiciem od kei. „Polonia” zatonęła po drodze do Rio Gallegos. Po naszym rejsie spotkaliśmy się w ośrodku polonijnym w Buenos Aires z polskimi misjonarzami, ojcami franciszkanami, u których ci żeglarze przyjmowali błogosławieństwo przed tragicznym rejsem. Złożyliśmy kwiaty pod pamiątkową tablicą i przekazaliśmy replikę bandery Pierwszych Polskich Wolnych Żeglarzy, którą mieliśmy ze sobą w czasie rejsu.