Kierowczyni, wójtka, prezydentka, czyli językowe dziwolągi
Szanowni Państwo, parę tygodni temu rozmawiałam z Państwem o języku, który kaleczymy używając przypadków w niewłaściwy sposób. Dzisiaj wrócę do tematu, ale tym razem nie w sprawie błędów, lecz swoistych językowych dziwolągów.
Taka opowiastka: Przychodzi dramaturżka do ministry i mówi, że premiera (a może premierka?) poleciła, by dyrektorka teatru „x” wystawiła jej sztukę, a wtedy ona przyjedzie na premierę.
Prośba zostaje spełniona, polecenie wydane, więc literatka wsiada do auta, które prowadzi sympatyczna szoferka (a może kierownica lub kierowczyni?), by pojechać do miejscowości „y”, gdzie znajduje się ów teatr. Oczywiście, siada na tylnym siedzeniu, a nie w szoferce, a na spotkaniu z dyrektorką wypija wino podane w kieliszku, a nie w literatce.
Miejscowość „y” jest niewielka, więc rządzi w niej wójtka (wójcina?), która przyjaźni się zarówno z prezeską wielkiego koncernu tam się znajdującego, jak i z prezydentką sąsiedniego miasta i burmistrzynią (burmistrzką?) nieco mniejszej miejscowości, leżącej nieopodal. Utrzymuje też dobre stosunki z niektórymi członkiniami korpusu dyplomatycznego, m.in. z konsulką i ambasadorką zaprzyjaźnionego kraju.
Tyle żartu. Ale przecież większość tych językowych dziwadeł jest stosowanych przez dziennikarzy. A ja zupełnie nie mogę zrozumieć czym uchybia kobiecie nazwanie jej dramaturgiem, panią minister, panią premier czy panią konsul itp. Czemu nie możemy pozostać przy zwyczajowym podziale na panią prezes np. Sądu Najwyższego (a nie Pierwszą Prezeskę!) i prezeskę klasowego samorządu.
Lub na panią dyrektor dużej instytucji i dyrektorkę np. przedszkola. Czy też na panią ambasador całego państwa i ambasadorkę nowej linii kosmetyków. Mówimy przecież nadal o profesorce „od polskiego”, ale o profesor Marii Janion. Czy ktoś używa słowa magistra wobec pani magister w aptece? A jak inaczej nazwać panią mecenas lub panią chirurg? Nie mamy też wątpliwości że pilotka i kominiarka to nie są kobiety pilotujące samolot lub czyszczące kominy.
W upartym lansowaniu tych nowotworów językowych, przeważnie obcych naszej tradycji i kulturze, czuję działania feministek. Ale nie tych, walczących słusznie o prawdziwe równouprawnienie kobiet i mężczyzn, lecz tych ze skrajnego skrzydła, które we wszystkim dopatrują się męskiej dominacji, nawet w języku.
No cóż, jak każda przesada, i ta wydaje mi się po prostu śmieszna. W dodatku mam podejrzenia, że wynika ona z kompleksów, z poczucia niedowartościowania. A to z kolei jest żałosne.