Kielczanin w podróży dookoła świata(7) Indie [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Jacek Słowak, Karolina Maj

Kielczanin w podróży dookoła świata(7) Indie [ZDJĘCIA]

Jacek Słowak, Karolina Maj

Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 7 – Agra i Waranasi.

Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.

W Agrze zwiedzamy także Czerwony Fort (tak, Agra ma własny czerwony fort), zbudowany przez Akbara - najwybitniejszego władcę z dynastii Wielkich Mogołów. Do fortyfikacji prowadziła droga przez monumentalną bramę Amar Singh, która była niegdyś zarazem miejscem kaźni - za czasów Akbara zrzucano z niej skazanych na śmierć dostojników. Do wewnętrznej części fortu prowadziła kolejna brama z górującą nad nią dwupiętrową ośmioboczną Wieżą Jaśminową zwieńczoną złoconą kopułą.

Jeszcze zanim poszliśmy na zwiedzanie miasta, rozpakowaliśmy się w hostelu, a ponieważ była tam do dyspozycji pralka - postanowiliśmy nareszcie wyprać nasze rzeczy, które od kilku tygodni zalegały w plecakach brudne. Skoro zrobiło się pranie, to trzeba je powiesić - a gdzie indziej wieszać jak nie na balkonie? Powiesiliśmy i zadowoleni z siebie ruszyliśmy uprawiać turystykę. Nie wzięliśmy jednakże pod uwagę jednej drobnej kwestii, która dla miejscowych jest oczywista. Po powrocie nie zastaliśmy prania na balkonie. Za to małpy, których było tam mnóstwo, biegały po dachach poubierane w nasze ciuchy. Małpy.

Następnym przystankiem w dalszej naszej drodze było położone nad rzeką Ganges święte miasto Hindusów Waranasi. Wraz z Majkim i Łukaszem mieliśmy się tam dostać pociągiem. Wykupiliśmy bilety na kurs o godz. 23 wieczorem, jednakże, jak to w wielu miejscach na świecie się zdarza - pociąg miał opóźnienie. Trudno, trzeba czekać. To nasze czekanie trwało do godziny 5 rano. Spaliśmy na dworcu, wciśnięci w tłum Hindusów, w takim tłoku, że żeby przejść za potrzebą, trzeba było deptać po posłaniach i pakunkach. Nasze bagaże też oczywiście były deptane - przez ludzi a na dobitkę jeszcze przez szczury wielkości dorosłego kota. Całe mnóstwo szczurów - było ich może tylko trochę mniej niż ludzi stłoczonych w tym dusznym miejscu. Powiedzieć, że spaliśmy, byłoby więc dużą przesadą. Z braku lepszego zajęcia leżeliśmy więc i każdy pilnował by do torby nie wprowadziła mu się przypadkiem szczurza rodzinka. Te gryzonie były wszędzie i wchodziły w wszędzie - pakowały się bezczelnie do toreb, wchodziły na nogi, na posłania. Kiedy wreszcie na peron łaskawie wjechał nasz pociąg, był tak przepełniony ludźmi, że tylko cudem udało nam się wcisnąć do środka. O miejscach, które mieliśmy wyznaczone na biletach z miejsca można było zapomnieć, w tym ścisku należało uważać, by nie zrobić za dużego wydechu. Po krótkiej chwili skonstatowaliśmy, że pasażerami byli tam w miażdżacej większości starsi, w podeszłym wieku ludzie. Pierwsza myśl - pewnie jadą na jakieś uroczystości pogrzebowe. Tak było w istocie - lecz każdy z nich zdążał do Waranasi na SWÓJ WŁASNY pogrzeb. Ale o tym później. Z pociągu wycisnęliśmy się (tak, to chyba najodpowiedniejsze słowo) w godzinach popołudniowych. Minutę po tym, jak postawiliśmy stopy na peronie, zaczepił nas jakiś człowiek zapewniając usilnie, że ma dla nas świetny hostel nad Gangesem. Przekonaliśmy się już, że Hindusom nie należy zbytnio ufać, jeśli w grę wchodzą pieniądze, dlatego wymknęliśmy się mu tak szybko jak było to możliwe. Przed wyjazdem przez Internet zamówiliśmy sobie miejsce do spania w jednym z tamtejszych tanich hosteli, więc zaraz po przyjeździe szukaliśmy tego lokalu. Bezskutecznie, chodziliśmy wielokrotnie w te same miejsca. W końcu znowu zaczepił nas jakiś hinduski przechodzień, który oczywiście chciał nas zaprowadzić do świetnego, taniego hostelu oddalonego tylko 3 minuty drogi od nas. Cóż było robić, poszliśmy z nim. Wyprowadził nas w jakieś ciemne kręte ulice, w jakąś dzielnicę, gdzie kręciło się wielu podejrzanie wyglądających typów. Szliśmy i szliśmy, z trzech minut zrobiła się godzina, potem następna, aż zapadł wieczór i wreszcie trafiliśmy. Rano ruszyliśmy zwiedzać. Przeszliśmy pieszo nad Ganges. Trafiliśmy do miejsca, gdzie w niedużej odległości od siebie płonęło 15 stosów - palono zmarłych.

Wokół unosił się mdlący fetor.
Gdy staliśmy gapiąc się po prostu w osłupieniu na to, co właśnie miało miejsce, zagadał do nas jakiś starszy człowiek stojący obok Majkiego. Po krótkiej wymianie zdań dowiedzieliśmy się, że ogień płonie tutaj 24 godziny na dobę, a co jakiś czas (wg naszego rozmówcy jeden człowiek pali się 3,5 godziny), lecz nieprzerwanie donoszone są leżące na marach ciała przystrojone pomarańczowymi kwiatami. Wkłada się je do ognia i płoną. Marzeniem wielu Hindusów jest, aby ich ciała potraktowane właśnie w taki sposób i właśnie w tym miejscu - pragną, by ich prochy zostały rozsypane po świętej rzece Ganges. Strefa, w której płoną stosy nazywa się Manikarnika Ghat. Znajdują się tutaj umieralnie - budynki mieszczące swego rodzaju kwatery dla przybywających z całego kraju rzeszy starców i ludzi chorych. W tych kwaterach przybysze czekają na śmierć. Tutaj właśnie zdążali wszyscy ci staruszkowie, którzy wypełniali pociąg, gdy wyjeżdżaliśmy z Agry. Patrząc na płonące stosy czekają, aż nadejdzie ich kolej.
Gdy płomienie któregoś z wielkich ognisk słabły, przystępowało do nich po 4 ludzi, brodząc po kolana w mętnej wodzie- wygarniali prochy i rozsypywali je do rzeki. Wokoło błąkały się zwierzęta : krowy, psy, kozy, małpy. Wszędzie leżały ich odchody, mieszające się z rozmaitymi śmieciami, i resztkami jedzenia. Zdarzało się, że któryś z ulicznych psów złapał z gasnącego stosu niedopaloną kość ludzką, by obdzierać ją z resztek nadpalonych ścięgien. Dym wdzierał się do gardła i szczypał w oczy. W powietrzu fruwały drobiny popiołu. Osiadały na ubraniach i we włosach. Mieliśmy przy sobie aparaty i kamerę, ale zostaliśmy uprzedzeni, że nie wolno tutaj niczego fotografować. Jednakże to, co mieliśmy przed oczami było tak niewiarygodne, że pokusa, by utrwalić kilka obrazów zwyciężyła. Majki włączył ukradkiem kamerę i zaczął nagrywać, a mnie udało się zrobić z ukrycia kilka zdjęć. Niestety ktoś zauważył co kombinowałem i natychmiast ruszyła w moją stronę grupa Hindusów. Majki stał w pewnym oddaleniu, nie przyłapali go. Spostrzegłszy, że szykują się kłopoty odbiłem szybko w jedną z ulic i zagłębiałem się dalej. Kiedy usłyszałem okrzyki i nawoływania domyśliłem się, że ruszyli w pogoń. Wrzaski się wzmogły, a ja uciekałem skręcając to w lewo, to w prawo. W końcu zostałem przytrzymany, a tamci mnie dopadli. Chcieli zabrać mój aparat. Oddać aparat, na którym mam wszystkie zdjęcia i filmy z podróży? W życiu! Krzyczeli, że wezwą policję - zgodziłem się, załatwmy to na policji. Ciągle mnie przytrzymując zaczęli prowadzić mnie w kierunku ognisk. Zaraz! Gdzie wy idziecie!?- wrzasnąłem- "Na stos. Spalimy Cię!" usłyszałem w odpowiedzi! Szarpiąc mnie, ciągnęli dalej, trzymali za głowę, za ręce, za ubranie. Postanowiłem załatwić to po słowiańsku - przestałem stawiać opór, więc i ich uściski zelżały. Szybko wyjąłem z kieszeni pieniądze i zaproponowałem, byśmy się dogadali. Podziałało. Wykupiłem siebie i mój bezcenny aparat za 100 rupii. Pierwszy raz w czasie tej wyprawy chciwość Hindusów uwolniła mnie z tarapatów. Cała awantura trwała prawie godzinę! Odnalazłem Majkiego i Łukasza- postanowiliśmy jak najszybciej się ulotnić z zamiarem wynajęcia łodzi i filmowania stamtąd. Jednak niemal od razu pojawiło się przeświadczenie, że ktoś za nami idzie - nie myliłem się, mieliśmy "aniołów stróżów" - dwóch chłopaków deptało nam po piętach. Byliśmy pilnowani. Wchodziliśmy więc w miejsca, gdzie tłum gęstniał, kluczyliśmy między ciasnymi uliczkami dłuższy czas ale w końcu udało nam się ich zgubić.

Znaleźliśmy wolną małą łódkę z malutkim, kruchym człowieczkiem w środku - nie sposób było odgadnąć w jakim jest wieku: mógł mieć 50, a równie dobrze 25 lat. Wypłynęliśmy na rzekę. Powonienie znosiło torturę- z rzeki unosił się odór nie do wytrzymania. Podpływając bliżej Manikarnika Ghat dało się zauważyć, że im bliżej miejsca, gdzie wysypywano prochy, tym więcej ludzi wchodziło do wody zanurzając się po szyję. Kapali się tam i obmywali swoje ciała cuchnącą cieczą. Trudno opisać rewolucję, jaką przeżywały nasze wnętrzności, gdy to obserwowaliśmy. Z trudem powstrzymywaliśmy torsje, gdy na własne oczy widzieliśmy, jak dwoje ludzi weszło do rzeki z małymi szczoteczkami i zaczęło używać tej wody do mycia i płukania zębów. Na powierzchni unosiły się wzdęte truchła zwierząt. Zwierząt bowiem nie wolno palić, gdy padną - rzuca się je w całości do rzeki. Podobnie rzecz się ma z trędowatymi, osobami ukąszonymi przez żmiję, kobietami w ciąży, świętymi Ascetami zwanymi Sadhu oraz... noworodkami. Hindusi uważają, że nie trzeba " oczyszczać duszy" przez spalenie, bo wymienione właśnie osoby są "czyści". Trudno powiedzieć, czy z tego samego założenia wychodzą, jeśli chodzi o zwierzęta. W pewnej chwili zauważyliśmy dryfujący wśród śmieci kształt, który początkowo wzięliśmy za martwą małpę. Gdy okazało się, że oto mamy przed oczami zwłoki małego dziecka, przyszedł kres naszej wytrzymałości. Było to tak makabryczne, okropne i oburzające, że jeszcze długo potem nie mogliśmy się otrząsnąć. Wiele rzeczy w życiu widziałem, ale rzadko oglądałem taką potworność. Czym prędzej stamtąd uciekliśmy. Byle dalej. Na lądzie długo potem jeszcze chodziliśmy wzdłuż Gangesu, na każdym kroku byliśmy zaczepiani przez handlarzy haszyszem i wszelakiego rodzaju narkotyków. W Indiach jest to zjawisko nagminne.

Zanim dzień dobiegł końca pojechaliśmy na krótko do Kalkuty, dawnej stolicy Indii Brytyjskich. Poszliśmy na tamtejszy bazar, a tam WSZYSTKO: feeria barw wszelakich, powietrze przesycone mieszaniną zapachów: przypraw, ziół, kwiatów owoców i mniej przyjemnym bukietem woni -

w upale od rana leżą góry mięs - a nad nimi fruwają roje much. Targ jest bardzo rozległy - i znów zaciekawienie musi walczyć ze wstrętem, niepokojem i odrazą - skoro z uczty zapachów kwiatów i przypraw wychodzi się nagle w cuchnące rozkładem wysypisko śmieci.

Następnego dnia powróciliśmy do Kalkuty. Odczuwaliśmy już wtedy ogromne zmęczenie- nie mam ty bynajmniej na myśli znużenia fizycznego- Indie wyczerpały nas psychicznie, mieliśmy dość przebywania w tych nieustannym chaosie, tłoku, brudzie, śmieciach, zgiełku, od którego głowa o mało nie pękła.
Po mieście poruszaliśmy się rikszami - Kalkuta jest chyba jedynym miastem na świecie, gdzie riksze ciągnięte są przez ludzi, w dodatku bosych. Zarabiają rikszami, żyją w rikszach, śpią w rikszach i nierzadko również umierają w rikszach.

W czasie jednego z kursów rikszami jesteśmy świadkami następującej sceny: między roztrąbionymi samochodami na środku ulicy raz po raz przemykają szczury. W całych Indiach jest ich pełno, ponieważ Hindusi uważają je za święte zwierzęta - ba! są tam nawet świątynie, w których czci się szczury! Nagle z nieba pikuje w dół wielki jastrząb i atakuje gryzonia, który mógłby z powodzeniem konkurować rozmiarem z małym psem. Zwierzęta stoczyły zajadłą walkę, która rozstrzygnęła się ostatecznie w ten sposób, że szczur stał się obiadem jastrzębia.
Nie dziwi fakt, że miasto jest tak bardzo zatłoczone, skoro zamieszkuje w nim 15-milionowa rzesza ludzi. W kręgu kultury europejskiej Kalkuta nieodłącznie kojarzona jest z postacią Matki Teresy - laureatką Pokojowej Nagrody Nobla, błogosławioną Kościoła Katolickiego. Byliśmy zaskoczeni, kiedy w samej Kalkucie właściwie nie pielęgnuje się pamięci o Matce Teresie i jej dziele. W mieście działa do dziś założone przez nią Zgromadzenie Misjonarek Miłości prowadząc hospicja dla umierających i chorych na trąd, czy przytułki dla bezdomnych dzieci i młodzieży.
Przedzierając się przez barwny tłum warto zatrzymać się choć na chwilę. Z wiecznie zakorkowanego mostu Howrah Bridge rozciąga się malowniczy widok na rzekę Hugli. Spokojnie suną po niej promy, przy brzegach biedniejsi mieszkańcy miasta biorą kąpiel, pracze piorą różnokolorowe sari i dhoti. Roześmiane dzieci pluskają się w wodzie, igrając i bawiąc się przy tym.
Mijając kwiatowy bazar dotarliśmy do dzielnicy BBD Bagh - to skupisko wielu kultur, miejsce ciekawych architektonicznie miejsc, zabytków. Są tam finezyjnie zaprojektowane meczety, opuszczone synagogi, wyrastające z pomiędzy siedzib firm ubezpieczeniowych fantazyjne chińskie świątynie, majestatyczne kościoły i muzea. Gdy zaczęli nas omijać śpieszący się gdzieś w ludzie w czarnych togach - wiadomym było, że doszliśmy w pobliże sądu najwyższego.

Zdołaliśmy obejrzeć także imponujący Memoriał Królowej Wiktorii, wykonany z białego marmuru, zachwycający elegancją i stylem. Przywodzi na myśl amerykański Kapitol. Parkiem przeszliśmy do katedry św. Pawła opasanej wokół pierścieniem drzew, zbudowanej w stylu neogotyckim, z pięknymi witrażami. Nie powiódł się nasz plan obejrzenia najświętszego dla hinduistów miejsca w Kalkucie - gdzie wg legendy upadł palec bogini Kali - małżonki boga Śiwy. Nie wpuszczono nas na teren świątyni.
Nie da się zaprzeczyć, że pobyt w Indiach obfitował w wydarzenia, nie było miejsca choć na odrobinę nudy, bo wrażeń mieliśmy aż zanadto - w takim stopniu, że kiedy pakowaliśmy plecaki, by kontynuować wyprawę Łukasz zdecydował się zrezygnować i nie towarzyszyć nam w podróży do Bangladeszu. Indie go zszokowały i nadwątliły siły. Przygnębiające sceny i przejawy ogromnych nierówności społecznych, rażące kontrasty tego kraju zniechęciły go do dalszej podróży. Pragnął jak najszybciej opuścić Indie i wrócić do Polski. Faktem jest, że w przypadku tego państwa są tylko dwie drogi - albo się je pokocha, albo z całego serca znienawidzi.

Jacek Słowak, Karolina Maj

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.