Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 17 - Indonezja.
Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.
Wiele książek opisuje Indonezję jako najpiękniejszy i najpopularniejszy kraj Azji Południowo-Wschodniej. To gigantyczny archipelag ponad 17 tysięcy wysp, z których może co trzecia jest zamieszkana, a jest wiele takich, którym nie nadano jeszcze nazwy. 240 milionów jej mieszkańców wywodzi się z 250 grup etnicznych, a porozumiewają się ze sobą w 600 dialektach.
Rozległość i różnorodność kraju nie ułatwiała decyzji, jaki obrać szlak zwiedzania. Długo mierzyliśmy się z tym dylematem, ale trzeba było poczynić pewne kalkulacje, na bazie których postanowiliśmy drogę z Malezji do Dżakarty pokonać samolotem. Jakkolwiek rejs statkiem byłby o wiele atrakcyjniejszy, to zająłby zarazem o wiele więcej czasu niż przelot, więc ze względów praktycznych zdecydowaliśmy się na samolot. Wylądowaliśmy więc i ruszyliśmy w miasto zwiedzać. Tylko.... co? Być może wtedy nie był najlepszy dzień, ale wspominając teraz miasto, tak naprawdę nie bardzo wiem, o czym opowiadać... Miasto zatłoczone i wiecznie zakorkowane, a w dodatku bardzo brudne. Nie zachwyciło niczym tzw. historyczne centrum, czyli Stare Miasto, które objawiło się nam jako kilka smutnych, opuszczonych i zarośniętych holenderskich kamienic z XVII wieku okalających Plac Fatahillah, do którego prowadzi kilka równie niezachęcających uliczek. Mam nadzieję, że czytający te wspomnienia cały czas ma w wyobraźni standardowe atrybuty azjatyckiego miasta: tłok, chaos, hałas, klaksony, spaliny i jeszcze raz tłok i chaos. Przy tym akompaniamencie, jeśli szybko nie spotka się miejsca zdolnego zachwycić i pochłonąć rozproszoną uwagę, szybko dochodzi do głosu znużenie i odechciewa się dalszego zwiedzania. Przystanęliśmy na chwilę pooglądać towary sprzedawców pamiątek, rzucić okiem na sztuczki ulicznego iluzjonisty, przekąsić smażonego banana i zachowując jeszcze resztki początkowego entuzjazmu kombinujemy czym poruszać się po mieście, żeby nie utknąć do jutra w korku. Taksówkę z miejsca trzeba wykluczyć, z oczywistych powodów. Jeżdżące w tą i z powrotem zardzewiałe autobusy, z których trzeba wyskakiwać, bo nigdy się nie zatrzymują - też raczej do skreślenia, tym bardziej, że i tak jeżdżą upakowane po sufit. Jedynym akceptowalnym środkiem komunikacji okazały się być rowery do wypożyczenia. Bierzemy więc dwa i jedziemy. W trwającej nieco ponad 4 godziny wycieczce zdołaliśmy odwiedzić stary port, gdzie pełno jest drewnianych łodzi, "aromatyczny" targ rybny po czym lekko zboczyliśmy w slumsy. Przystanęliśmy nad starym mostem zwodzonym, zawieszonym nad rzeką, tak zaśmieconą i zanieczyszczoną, że bardziej realnym określeniem byłby raczej "ściek". Bardzo przygnębiający widok, przejeżdżamy najszybciej jak się da. Im bardziej zbliżamy się do biznesowych dzielnic Dżakarty, tym szybciej gęstnieje ruch uliczny, aż zamiera całkowicie w korku. Jakże uderzający kontrast do widzianej dopiero co biedy! Szklano-betonowe wieżowce wybijają się pod niebo, rywalizując pod względem liczby pięter i wymyślności formy. Cztery centra handlowe scalające się właściwie w jedno olbrzymie. Eleganckie restauracje, fitness cluby, kina, butiki, "tańczące" fontanny, eleganccy ludzie - królestwo konsumpcji. Azjatyckie rozdwojenie jaźni. Na pocieszenie można dodać, że pod względem atrakcyjności broni się tutaj jeszcze park Taman Mini Indonesia - miejsce wprost dedykowane turystom, ale po przytłaczającym turnusie po mieście i towarzyszących temu rozczarowaniach odebraliśmy go jako przyjemne miejsce do złapania oddechu. Byliśmy zgodni co do tego, by szybko opuścić Dżakartę, a owa chęć wzmogła się stokrotnie po tym, jak 14 stycznia 2016 r. doszło do zamachu terrorystycznego.... Szliśmy obaj ulicą, niosąc na plecach nasze plecaki, gdy w powietrzu rozległ się potężny huk. Z początku nie wiedzieliśmy co się stało, stanęliśmy jak wryci i przez chwilę, jakby wszyscy wokół zamarli. Potem jednak rozpętał się chaos, ludzie błyskawicznie wpadli w panikę. W powietrzu rozeszło się wycie syren, ludzie zaczęli biec, oddalając się od centrum eksplozji, porzucali swoje samochody na ulicy, deptali po dachach aut. My też rzuciliśmy się do ucieczki, instynktownie kierując się w kierunku hostelu, który, całe szczęście, był niedaleko. Zamknęliśmy się w pokoju i postanowiliśmy wyjechać jeszcze tego samego dnia, gdy na ulicach sytuacja trochę się uspokoi. Przeczucie mówiło jednak, że może to nie być wcale takie proste. Dosłownie godzinę po wybuchu do naszego pokoju weszli funkcjonariusze policji. Szukali obcokrajowców. Zadali nad dużo pytań - cel przyjazdu, co robiliśmy przed zdarzeniem, gdzie chodziliśmy, skąd jesteśmy itd. Zakazali nam wyjeżdżać, dopóki nie dostaniemy wyraźnego zezwolenia. Zostaliśmy więc do następnego ranka. Gdy do zamachu przyznało się tzw. Państwo Islamskie, skontaktowaliśmy się z polską ambasadą, gdzie poradzono nam jak najszybciej opuścić Indonezję i jednocześnie udzielono zgody na wyjazd z Dżakarty.
W planie mieliśmy pobyt na wyspie Sumba. Żeby się tam dostać, trzeba nam było z Dżakarty lecieć samolotem na osławioną wyspę Bali, gdzie cały rok non stop przyjeżdżają turyści w ilości wprost niewyobrażalnej. Faktem jest, że wyspa jest pięknym miejscem, przede wszystkim ze względu na ciepły klimat, tropikalną przyrodę, przemiłych mieszkańców i pyszne jedzenie. Jak na tropikalny raj ceny także pozostają przystępne. Bali kojarzy się głównie z kurortami turystycznymi, pływaniem w ciepłych wodach i palmami rosnącymi przy plażach. I słusznie, lecz najpiękniejsze zakątki wyspy znajdują się poza już mocno skomercjalizowanymi terenami przybrzeżnymi. Znajdują się tam liczne wulkany i dżungla, jeziora o lśniących wodach i wijące się miękko pola ryżowe, wodospady oraz tysiące świątyń i kapliczek, które zachwycają pod względem estetycznym i architektonicznym, świadcząc o bogatej i fascynującej kulturze balijskiego ludu. Na Bali w ciągu roku obchodzi się około 200 świąt i uroczystości, nietrudno więc trafić na jakieś, zwłaszcza gdy przebywa się w okolicy jednej z licznych świątyń. Na niedużej powierzchni (wyspa od jednego krańca do drugiego ma 145 km długości) skupionych jest tak wiele obiektów wartych odwiedzenia, że nie wystarcza 24-godzinny pobyt, na który mogliśmy sobie pozwolić oczekując na wylot w kierunku wyspy Sumba. W tym czasie trochę odpoczęły sobie nasze plecy, jako że nie mieliśmy czego na nich dźwigać - podczas gdy my lecieliśmy na Bali, nasze bagaże poleciały w innym samolocie, gdzieś do wybrzeży Australii. Zostaliśmy z Michałem w krótkich spodenkach i niegrzeszących świeżością koszulkach, mając przy sobie dokumenty i trochę pieniędzy, o tyle spokojni, że utrata plecaków była tylko chwilowa - należało się spodziewać, że zdążą wrócić zanim przyjdzie czas wylotu na Sumbę. W tym czasie, jak już wcześniej zostało wspomniane, opuściwszy kurorty zdołaliśmy uchwycić trochę piękna wyspy.
I w końcu przyszła wyczekana z niecierpliwością chwila, kiedy stanęliśmy na Sumbie. Dlaczego akurat tam? W dużej mierze dlatego, że wyspa leży poza utartym szlakiem turystycznym prowadzącym przez Indonezję, a żyją tam plemiona o bardzo interesującej kulturze i zwyczajach. Spodziewaliśmy się, że w tym miejscu nie zderzymy się z takim nagromadzeniem komercji, jak np. na Bali. Mieliśmy konkretne marzenie związane z Sumbą - dowiedzieć się czegoś bliżej o specyficznym sposobie przeżywania zaślubin i pogrzebów przez jej mieszkańców. Pierwsze wrażenia? Chwilę po otwarciu drzwi samolotu nastąpiło gwałtowne uderzenie bardzo gorącego powietrza, upał. Zaopatrzeni w przewodnik wiedzieliśmy, że z uwagi na szczątkową infrastrukturę turystyczną i komunikacyjną musimy wykombinować w jaki sposób dotrzeć wgłąb wyspy. Ocierając płynący kaskadą z czoła pot usiedliśmy pod ścianą lotniska, gdzie było jeszcze trochę cienia i robiliśmy rekonesans w naszych plecakach, żeby ocenić bieżące potrzeby dot. zapasów. Należało zgromadzić dużo wody...najlepiej cysternę, żeby nadążyć z uzupełnianiem płynów w tym upale. Podszedł do nas miejscowy i zagadał po angielsku - już od dawna nas to nie dziwiło, azjaci bowiem bardzo lubią rozmawiać z turystami, ćwiczą w ten sposób język. Od słowa do słowa rozmowa zeszła na temat miejscowych zwyczajów i plemion żyjących na Sumbie. Jej efekt był taki, że wzięliśmy od naszego nowego znajomego numer telefonu, a on zapewnił, że zorientuje się w sytuacji i jeśli w jakiejś wiosce miałoby dziać się coś ciekawego, to ona pomoże nam się tam dostać. W przypadku uroczystości rodzinnych (na takich szczególnie nam zależało) nie można ot tak wparadować do wioski i udawać "właśnie tędy przechodziłem". Potrzeba pewnych załatwień...
Udało nam się "złapać" jakiś samochód, a kierowca za opłatą bez problemu zgodził się podrzucić nas gdzieś, gdzie można zanocować. Wylądowaliśmy w maleńkim hosteliku (wszystkiego jest tu chyba ze 4 nieduże, dwuosobowe pokoje) z bardzo korzystnym cennikiem. Poszliśmy na plażę Newę - szeroką na 300 metrów plażę z krystalicznie białym drobnym piaskiem. Nie spotkaliśmy tam żywej duszy, mimo iż przeszliśmy ok. 6 km. W końcu przed nami "wyrosła" przed nami mała chatka z drewna, bardziej przypominająca szałas niż dom, a przy pobliskich skałach zacumowane były trzy czółna. Na słońcu rozciągnięte suszyły się sieci. W szałasie byli ludzie - rybacy. Zatrzymaliśmy się i zawiązała się rozmowa we wszystkich językach świata, a prym wodził migowy. Zrozumieliśmy, że widok obcych twarzy należy tu do rzadkości. Zostaliśmy bardzo mile zaproszeni do skosztowania pieczonych w ognisku ryb. Idąc dalej dotarliśmy do uroczej małej zatoczki, gdzie posiedzieliśmy odpoczywając około godziny, a następnie postanowiliśmy wrócić, z tym że w tamtej chwili nie bardzo było po czym przejść, wąski kawałek plaży zniknął pod wodami przypływu.
Następnego dnia zaczepiliśmy jednego ze zmotoryzowanych miejscowych, prosząc by zawiózł nas do tradycyjnych wiosek. Nas Sumbą nigdy nie panował jeden władca, a plemiona nieustannie walczyły o własną niezależność, co powodowało że osady musiały posiadać przede wszystkim walory obronne - budowano je więc w trudno dostępnych miejscach, przeważnie na szczytach wzniesień. Ponoć odwieczne wojny klanów nie do końca wygasły i nawet dzisiaj zdarzają się tego rodzaju zatargi. Charakterystyczne są nieproporcjonalnie wysokie dachy domów oraz megalityczne misternie zdobione grobowce. W tradycji ludowej plemion grobowce te pełnią bardzo ważną rolę. Mimo oficjalnie wyznawanego na tych ziemiach protestantyzmu, wciąż żywy jest kult przodków, będący pozostałością po dawnej animistycznej religii Marapu. Budowa takiego grobowca to punkt honoru każdej rodziny, która niejednokrotnie zadłuża się w tym celu na kilka pokoleń naprzód. Aby przodkowie mogli w spokoju żyć wiecznie i otaczać opieką jeszcze żyjącą rodzinę, trzeba w odpowiedni sposób zorganizować pogrzeb. Gdy z naszym kierowcą objeżdżaliśmy regiony: Kodi, Lambya i Wanukaka, spędzając kilka godzin na zwiedzaniu wiosek, zadzwonił do mnie znajomy z lotniska z informacją, że następnego dnia ma się odbyć pogrzeb małego dziecka i jeśli chcemy w nim uczestniczyć, to mamy zgodę wodza plemienia. Wróciliśmy więc do hostelu i następnego dnia miejscowym autobusem pojechaliśmy do miejscowości Tamboloka, gdzie wg umowy spotkaliśmy się na...komisariacie policji. Funkcjonariusze, jeśli byli zdziwieni naszym niespodziewanym pojawieniem się, okazali to w bardzo radosny sposób. Dla zabicia czasu opowiedziałem im trochę, że w moim kraju czasami szkolę policjantów na kursach. Rozmowa potoczyła się w ten sposób, że kiedy nasz znajomy z lotniska w końcu przyszedł, byłem w trakcie szkolenia posterunkowych w sztuce walki tonfą. Wychodząc zaraz potem zauważyłem, że przywieziono ciężko pobitą kobietę, lecz ci tak uprzejmi dla nas panowie w mundurach nie kazali wobec niej specjalnego zainteresowania. Przed wejściem na ceremonię pogrzebu należało odpowiednio się przygotować. Nie wolno było przyjść z pustymi rękami, musieliśmy obowiązkowo zaopatrzyć się w cukier, sól i 4 paczki papierosów. Zakupiliśmy to wszystko i starą toyotą pojechaliśmy we trzech do dżungli. W pewnej chwili trzeba było zostawić auto i dalej iść pieszo. Po około 3 km marszu weszliśmy do wioski, w której wokół jednego z domów zgromadziło się spore grono osób. Byli to żałobnicy, choć ta nazwa w tamtej chwili bardzo mi do nich nie pasowała - atmosfera była zaskakująco swobodna i pozbawiona emocji, których zwykle spodziewamy się będąc świadkami pogrzebu. Takie było pierwsze wrażenie, wrażenie jakby obojętnej powagi. Dowiedzieliśmy się, że zmarł 2-letni chłopiec, syn wdowca. Na dźwięk naszych kroków głowy odwracały się, początkowo wyczuwaliśmy pewną nieufność, dlatego lepiej było trzymać się trochę z boku i obserwować. Po krótkiej chwili, ostrożnie podszedłem do kilku mężczyzn, częstując papierosami - chciałem w ten sposób nawiązać jakiś kontakt. Mój ruch ośmielił dzieci, których było między dorosłymi bardzo dużo - podchodziły i wpatrywały się z ciekawością w nasze twarze. Śmielsze z nich ciągnęły mnie za brodę i dotykały twarzy. W końcu podszedł bliżej mały chłopczyk, a ja wyciągnąłem o niego rękę, żeby się przywitać. Dziecko zrozumiało gest i przywitało się ze mną, tylko że wg miejscowego zwyczaju tj. pocierając swój nos o mój. Było to tak ujmujące, że spontanicznie podniosłem chłopca na rękach i przytuliłem. Pozostałe dzieci były tak zachwycone, że nagle wszystkie chciały tego samego. Nie było wyjścia, ustawiła się kolejka dzieci do brania na ręce, a Michał skakał dokoła z aparatem robiąc zdjęcia. Dzięki temu atmosfera rozluźniła się i zniknęła wcześniejsza rezerwa mieszkańców, spojrzenia wydawały się przychylniejsze. Nasz kierowca służył nam za tłumacza, znał bowiem miejscowe narzecze. Idąc za resztą gości złożyliśmy podarki na ręce ojca zmarłego dziecka. W pewnej chwili czterej mężczyźni wnieśli na kiju skrępowaną dziką świnię. Elementem uroczystości pogrzebowych jest bowiem poczęstunek dla gości - przy czym jego obfitość uzależniona bywa od zamożności gospodarza. Położyli zwierzę na ziemi, ale widać tylko na chwilę, bo zaraz próbowali dźwignąć ją znowu, ale mieli z tym wyraźny kłopot. Niewiele myśląc, podszedłem i wrzuciłem sobie prosię na barki. Okazał się to być strzał w dziesiątkę, bo po tym geście zaczęto okazywać nam jeszcze większą sympatię. Położyłem świnię na miejscu, które wskazano. Gdy rozejrzałem się po zgromadzonych spostrzegłem, że każdy mężczyzna: mały i dorosły miał na głowie zawiązaną chustę i ma przywiązany do pasa miecz o specyficznym wyglądzie. Podszedł do mnie jeden z chłopaków i zaczął pokazywać ową broń. Potem wystąpił naprzód jeden z dorosłych i stanąwszy naprzeciwko mnie zaczął dziwacznie wywijać swoim mieczem, wykonując przy tym jakiś wojenny taniec. Z mieczem w dłoni naśladowałem jego ruchy, a cała wioska obserwowała, po czym nagrodzili moje wysiłki aplauzem i przyjaznymi okrzykami. Można wyobrazić sobie moje zdziwienie, kiedy podszedł do mnie król wioski i bez ceregieli zaczął zdejmować ze mnie koszulkę. Zanim się obejrzałem już jej nie było. Następnie przyniesiono mi szaty, polecono założyć na siebie. Na czole chustę przewiązano mi w coś na kształt diademu. Wskazano mi honorowe miejsce i posadzono na nim, a wtedy z niemniejszym zaskoczeniem dowiedziałem się, że uhonorowano mnie tytułem tymczasowego króla wioski. Obstąpiły mnie zewsząd kobiety i dzieci. Kilkanaście minut chyba tak siedziałem, po czym król wioski zawołał mnie, abym poszedł z nim kilka kroków w kierunku dżungli. Gdy się zatrzymaliśmy, gesty jakie wykonywał wskazywały niezbicie na to, że właśnie nadaje mi ziemię i pokazuje, gdzie mam postawić swój dom. Wracając do wioski klasnął dwa razy w dłonie i zaraz przyprowadzono dwie kobiety ( nazwijmy je roboczo Krysia i Marysia). Mając już pewne obawy co do planów wodza, przywołałem dyskretnie kolegę-tłumacza i czekałem, co powie król. Sens tego komunikatu był mniej więcej taki: " To jest Krysia, ma 36 lat, jest wdową, ma dwoje dzieci i za nią musisz dać tylko jedną świnię", a następnie wskazując na drugą rzekł: "A to jest Marysia, ma 16 lat i jest nietknięta, ale za nią musisz dać byka i świnię". Starałem się bardzo panować nad mimiką mojej twarzy, kiedy to do mnie dotarło. Przyznałem, że propozycja jest bardzo interesująca, ale mam problem z podjęciem decyzji tak szybko, że nie mogę się zdecydować, którą wziąć. Poprosiłem na czas do zastanowienia. Od tamtej pory, gdziekolwiek bym się nie ruszył, obie kobiety jak cień chodziły za mną. Wróciliśmy do żałobników i rytuał mógł być kontynuowany. Król wioski chwycił włócznię i przebił nią serce świni na oczach wszystkich. Kilku starszych mężczyzn trzymało w rękach naczynia, do których zbierano krew. W tym czasie najmłodsze dzieci zaczęły znosić duże szerokie liście i układać na ziemi. Rozpalono ogień i wrzucono w niego zabite zwierzę - po to, aby spaliła się gęsta ciemna sierść pokrywająca jej skórę. W pewnym momencie wyjęto ją z ognia, a dwóch mężczyzn swoimi mieczami rozcięło ją w taki sposób, aby nie naruszy wnętrzności. Dzieci cały czas patrzą bez mrugnięcia okiem, ani skrzywienia. I one mają w tym swoistym widowisku swoją rolę do odegrania - około 7-letni chłopiec gołymi rękami chwycił gorące jeszcze serce świni i wyjął je, a drugi malec garnuszkiem zebrał ze środka całą krew, która nie spłynęła na początku i wlał ją do garnka. Spełniwszy swoją część zadania, odeszli na bok, a ich miejsce zajęli dwaj starsi chłopcy (ok. 12 lat), którzy w 2-3 ruchach pozbyli się z jamy brzusznej wszystkich wnętrzności, nie uszkadzając ich. Na koniec podzielono zwierzę na dwie części i zaniesiono kobietom, które miały za zadanie przyrządzić z mięsa potrawę. Zabrały się za to w błyskawicznym tempie. W ogóle wszystko działo się bardzo szybko. W czasie oczekiwania na posiłek, mężczyźni zabawiali się grając w karty, a ja siedziałem cały czas pilnowany przez Krysię i Marysię, a obok mnie siedział z godnością król wioski. Nie wiem jak wyglądały zasady gry, którą pochłonięci byli panowie, ale wiadomo było, że przegrany dostawał w ucho pstryczka dwoma palcami. Majki, który do tej pory nie wydusił z siebie ani słowa, zajęty fotografowaniem wszystkiego został w końcu zauważony przez dzieci. W chwili, kiedy przyparty do muru godził się z perspektywą huśtania na rękach po kolei kilkunastu malców, zaczęto wnosić miski z jedzeniem. Gospodarz domu i kobiety podawali każdemu niewielką porcję mięsa i ryżu. Kiedy zjedliśmy, wszyscy wstali, a z domu wyniesiono przygotowane do pochówku ciało dziecka owinięte w płótno. Ułożono je w dole, obok złożono ubranka i zabawki, przykryto deskami i zasypano ziemią. W milczeniu. Bez przemów, bez choćby kilku słów. Nie zauważyłem też, by w tamtej chwili ktokolwiek zapłakał. Po wszystkim zebrani spokojnie rozsiedli się pod domem, a król publicznie, oficjalnie zapytał mnie, jaką żonę sobie wybrałem. Nie chcąc nikogo obrazić, najgrzeczniej jak umiałem poprosiłem o jeszcze trochę czasu do namysłu - do następnego dnia, albowiem obie panie są tak atrakcyjne, że nie sposób zdecydować od razu. Król zgodził się. Uznaliśmy z Michałem, że czas najwyższy taktownie opuścić ceremonię i pożegnać się z mieszkańcami. Gdy zaczynaliśmy się żegnać, poproszono nas o zrobienie sobie zdjęcia z całą wioską, bo nikt z miejscowych nie miał jeszcze okazji być fotografowanym. Obiecaliśmy więc, że przy pierwszej okazji wywołamy zdjęcie i prześlemy je babci zmarłego dziecka. Wywiązaliśmy się potem z obietnicy, a zdjęcie powierzyliśmy znajomemu z lotniska.
Po powrocie dostałem silnej gorączki. Przypomniała o sobie niezaleczona rana, która zrobiła się cztery razy większa, a noga spuchła okropnie. Będąc niemal cały czas w drodze nie miałem kiedy zająć się tym- wydawało by się - drobnym otarciem. Cały czas był upał, duszno i wilgotno, wiele razy brodziliśmy w wodzie albo błocie , a to nie sprzyja gojeniu. Środki dezynfekujące i antyseptyki, które mieliśmy przy sobie, nie działały. Organizm bił na alarm, czułem się bardzo źle. Jeszcze raz zwróciliśmy się do naszych miejscowych znajomych, by pomogli dostać się gdzieś, gdzie mógłby na nogę spojrzeć lekarz. Zawieziono mnie do szpitala. W okienku przydzielono mi numer 279...na ten dzień..... Była godzina 10 rano, powiedziano mi, że wejdę gdzieś około godz. 21. Jeśli w Polsce narzeka się na stan służby zdrowia, to poczekalnia przychodni na indonezyjskiej Sumbie wydaje się być przedsionkiem piekieł. Usiadłem zrozpaczony na jakimś zwolnionym krześle i czekałem. Na krzesłach obok leżeli chorzy, którzy wyglądali jakby za chwilę mieli umrzeć, malarycy targani dreszczami, ludzie z otwartymi ranami, złamaniami, strach pomyśleć, czym jeszcze. Moją pulsującą gorączką głowę co chwila rozsadzała kanonada kaszlu z czterech stron świata. Bałem się głębiej oddychać. Straciłem poczucie czasu. Nagle przed oczami pojawiła mi się twarz należąca do lekarza w białym kitlu. Złapałem go za rękę i poprosiłem, żeby dali mi coś na nogę. Lekarz popatrzył na ranę, nawet jej nie dotykając, polał jodyną i kazał wracać do domu. Wyprosiłem antybiotyk, wstrzyknęli mi coś do żyły. W całej mojej podróżniczej karierze pierwszy raz zdarzył mi się tego typu wypadek w tak oddalonym od cywilizacji miejscu.
Dlaczego wybraliśmy Sumbę? Pomysł narodził się po obejrzeniu jednego z odcinków programu Martyny Wojciechowskiej poświęconego tej wyspie i kulturze jej mieszkańców. To nas zainspirowało i rzuciliśmy sobie wyzwanie. Różnica polegała tylko na tym, że nie mieliśmy ze sobą ekipy telewizyjnej, a jedyny sprzęt stanowił aparat Michała. To, co zobaczyliśmy wówczas na ekranie telewizora zostało potwierdzone w obrazach i wrażeniach doświadczanych na własnej skórze podczas pobytu. I choć w tym przypadku mieliśmy z góry zaplanowany punkt docelowy, to zarówno w przypadku Sumby, jak i innych zaplanowanych rejonów świata toczyliśmy swoistą walkę: co zobaczyć? z czego zrezygnować? gdzie być dłużej? jakim szlakiem jechać? Zawsze rodziło się mnóstwo pytań, wątpliwości, czy nie lepiej było udać się w inne miejsce, a cały szkopuł tkwi w tym, że nie da się w wydzielonym czasie 5 miesięcy "zmieścić" wszystkiego, co warto na Ziemi zobaczyć. Jest ona tak przeogromna i bogata różnorodnością, że potrzeba byłoby lat na odwiedzenie każdego zakątka. My dostaliśmy od życia szansę poznawania piękna świata przez niemal pół roku.