Kiedyś to była tylko czarna bida...
Do szkoły? Jak? Goła, bosa? Nikt nie dopilnował. Kto się zlitował, że dziecko bose, nagie? Tego nie było, kochasiu! – wspomina pani Bronisława, która do Kozowa pod Gubinem przyjechała z Bukowiny, z miejscowości...
Dokument z archiwum pani Bronisławy. Miejsce urodzenia: Lebuczeni – Teutulnia. Taki zapis widnieje w tłumaczeniu wyciągu z księgi urodzeń i chrztów parafii rzymskokatolickiej w miejscowości Bojan. Sporządził je w 1955 roku tłumacz przysięgły języka niemieckiego w Zielonej Górze. Problem w tym, że informacji o wsi Lebuczeni – Teutulnia znaleźć nie sposób...
To może tu – zaglądam do książki „Wielotów i Witaszkowo. Przyczynek do historii” Wiesława Dominika Łabęckiego. Wszak po wojnie sporo rodzin z gminy Bojan osiedliło się pod Gubinem. W przypadku Witaszkowa autor wylicza wszystkich osadników, numer po numerze. „Nr 4. Na posesji zagospodarowali się Anna i Józef Panek z synami: Karolem, Antonim, Emilem. Rodzina przyjechała także z Kresów z miejscowości Tełtuł, koło Bojan, obecnie znana jako Zielony Gaj. (...) Nr 10. Antoni Sikora z żoną Wiktorią, pochodzący z Kresów (Tełtuł, czyli Zielony Gaj) osiedlił się tutaj z synem Augustem”. Tełtuł – ten trop też prowadzi donikąd. Nie ma żadnej wzmianki o wsi o takiej nazwie.
Ale w publikacji „Bukowina pod względem topograficznym, statystycznym i historycznym ze szczególnym uwzględnieniem żywiołu polskiego” Otto Mieczysław Żukowski wymienia miejscowość Lehuczeny – Teutului. To stąd pochodzi pani Bronisława (rocznik 1928), córka Jana Bezdziczek i Rozalii z Czesławskich.
– Mojej mamy rodzice (Józef i Anna z domu Schwamm) byli prawdziwe Czechy. A tato mojego taty (Aleksander, mąż Julianny z domu Cmajło) był Austriakiem – opowiada pani Bronisława. Nasza bohaterka miała dwóch starszych braci: Leona (1925) i Leopolda (1927). Miała też siostrę, która jednak zmarła w 1930 roku. A po niej odeszła mama... Czy dlatego we wspomnieniach dzieciństwa na Kresach nie ma miejsca na radość?
Dom, że niech się Bozia zlituje
– Wioska jak wioska – mówi pani Bronisława o swojej rodzinnej miejscowości.
– Szkoła była, jeden sklep, drugi – daleko, kościół też bardzo daleko. Więcej Ukraińców jak Polaków, ale my z nimi bardzo dobrze żyli. Oni chodzili w tych swoich kalesonach, koszulach długich, przepasanych... Do miasta mielim trzy kilometry, do
Nowosielicy. Do Bojan – 12 kilometrów.
– A wasz dom? Ładny był? – podpytuję.
– Jak kurnik, naprawdę – przekonuje pani Bronisława. – Nieraz tak wspominam i myślę sobie, jak ci rodzice tam mieszkali, jak spali tam. Malutka kuchenka... Ogród był duży, nie powiem. Ale dom, to niech się Bozia zlituje. Kiedyś to była czarna bida... Naprawdę nie było gdzie spać. Dom był pokryty słomą. W chacie sufit jak podłoga
– z desek.
Gdy zagaduję o ogród, dostaję wykład o „prażynach” i „falczach”. To jednostki powierzchni używane na Bukowinie. Pani Bronisława tłumaczy mi, że prażyna to mniej niż ar, a falcza to mniej niż hektar. I że Bezdziczkowie mieli dziesięć prażyn ogrodu. – A u nas ziemia była bardzo dobra, pszenno-buraczana. U nas, czy posadził ziemniaki, czy co – to się urodziło. Kartofle tak, o, składali na rękach – pokazuje moja rozmówczyni. – Nie trzeba było hektara, wystarczyło kilka arów.
Pani Bronisława przyznaje, że mieli bardzo ładny sad. A w sadzie śliwy, jabłonie, grusze. W ogrodzie zaś... – Ziemniaki, grządka kukuruzy, bo my często na mamałydze żyli. A fasoli co się u nas rodziło, to nie daj Boże – słyszę. – Była też stajnia, kurnik. Kury chowali, gęsi chowali, krowy mieli, konie mieli. Tato zawoził zboże do
Czerniowiec, handlował tym.
Do szkoły? Jak? Goła, bosa?
Gdy podpytuję o ojca, pani Bronisława opuszcza wzrok, przez chwilę patrzy w dal, macha ręką. Kiedy zmarła mama, ona miała dwa latka, a bracia trzy i pięć. Ojciec nie dbał o dzieci. Znalazł sobie inną kobietę, która ani trochę nie interesowała się trojgiem rodzeństwa. Zresztą nie tylko ona. – Babcię pamiętam dobrze, ale nie pamiętam, żeby choć raz o nas zadbała – dodaje moja rozmówczyni. – Tylko moja chrzestna Gienia i jej mąż kolejarz, chrzestny brata, czasami coś podrzucili. Oni mieszkali w Nowosielicy, tam była ubojnia drobiu.
– Kiedy poszła pani do szkoły? – próbuję zmienić temat.
– Do szkoły? Jak? Goła, bosa? – dziwi się pani Bronisława. – Nikt nie dopilnował. Nieraz głodna, nieraz chłodna się położyła spać. Kto się zlitował, że dziecko bose, nagie? Tego nie było, kochasiu!
„Kochaś” jednak zauważa, że przecież był ogród, sad, kury, gęsi, krowy...
– Ale kto miał nam to dać? Przyszykować? – pyta nasza bohaterka. – Jak troszkę podrosła, to ja gotowała. Pamiętam: „Tato, co ugotować?”. „Zupkę”. „Ale jaką? Z czego? Jak?”.
– Od małego ojcu my pomagali, hakali kukurydzę. Krowy trzeba było pilnować, bo u nas pastwiska nie było. Ani lasu. A krowie kupy się suszyło, żeby było czym palić – zaznacza moja rozmówczyni.
Wyjechać to my chcieli, ja i brat
Unul, doua, trei, patru, cinci... – pani Bronisława liczy po rumuńsku. A po chwili zaczyna śpiewać wpadającą w ucho piosenkę w tym języku. Proszę, żeby przetłumaczyła. – Kwiatuszku mój... Nie, nie powiem – zaśmiewa się kobieta.
Pytam o 1 września, o 17 września...
– U nas wojny nie było. Tory daleko, szosa daleko – stwierdza pani Bronisława.
– I takiego morderstwa, jak tam mówią, też nie było.
Leon poszedł z Rumunami do wojska. Pijany Ukrainiec napadł na wujka i ciotkę, powybijał szyby. Dość często wylewał płynący nieopodal Prut, najmocniej chyba w 1941 roku. Padły krowy: jedna „pękła” na polu, gdy Poldek ją pasł, druga dostała jakiejś zarazy. Gdzieś tam pojawili się radzieccy żołnierze... Takie obrazki z czasów wojny ma przed oczami nasza bohaterka.
W 1945 roku ludzie zaczęli wyjeżdżać na zachód
Bezdziczkowie ruszyli w drogę wiosną 1946 roku. – Tato chciał zostać, bo siostry zostali. Wyjechać to my chcieli, ja i brat – nie ukrywa pani Bronisława. – Krowę wzięli na sznurek. Krowa siwa, rumuńska. Więcej mleka, jak to wiaderko, nie dała. Ale z tego mleka dwa litry śmietany zebrała! – Furmankami na stację. Od razu do wagonu się ładowało – relacjonuje moja roz-mówczyni. – Na jednej stacji chcieli nas obrabować, odczepić wagony. Ale dobrze się jechało, to najważniejsze. Wagony zamknięte.
Tak dotarli do miejscowości Kozów pod Gubinem.