Kiedyś chciałam skorygować sobie nos, ale przecież mogę nim pograć
Krakowska aktorka Magda Wróbel opowiada o swoich rolach w „Dziewczynach ze Lwowa” i „Policjantach i policjantkach”.
Niedawno byłaś na planie drugiej serii „Dziewczyn ze Lwowa” w Przemyślu.
Spędziliśmy tam trzy dni. Przemyśl udawał Lwów. To bardzo wiarygodne miejsce, bo jest tam mnóstwo Ukraińców. Część zdjęć kręciliśmy na miejscowym targu. Kupowaliśmy tam bardzo efektywne mydła do prania - tylko za złotówkę. (śmiech) Mogliśmy też zaobserwować ukraińską modę, bo tamtejsze dziewczyny ubierają się niesamowicie. Spotkaliśmy się z prezydentem Przemyśla, kwestia Ukraińców jest bowiem dla miasta poważnym zagadnieniem. Z jednej strony przybysze ze Wschodu stanowią tanią siłę roboczą, a z drugiej są coraz większą społecznością i domagają się swoich praw.
Po tych obserwacjach Twoja bohaterka w serialu będzie teraz wyglądać jeszcze bardziej ekstrawagancko niż w pierwszej serii?
Już na początku podjęliśmy decyzję, że Polina będzie miała swój „szałowy” styl, stanowiący mieszankę elegancji i kiczu. Moja bohaterka nie wychodzi więc z domu bez pełnego makijażu i nie rozstaje się ze szpilkami. Wynikają z tego powodu różne komplikacje. Niedawno realizowaliśmy w Przemyślu scenę ucieczki przed oprychami, którzy chcą wyłudzić od nas haracz. Proszę sobie wyobrazić: zdjęcia nocne, mokra nawierzchnia bruku i 12-centymetrowe szpilki. Śmieję się, że po tym doświadczeniu powinnam wpisać w CV: „Świetnie biega na szpilkach”.
Przygotowując się do roli, poznałaś podobne do Twojej bohaterki dziewczyny z Ukrainy?
Przy pierwszej serii mieliśmy aż 14 konsultantek z Ukrainy - głównie językowych, ale również w kwestiach mody i obyczajów. Jedna z dziewczyn, która studiuje na Uniwersytecie Warszawskim, była zbulwersowana tym, jak pokazujemy Ukrainki. Tymczasem nam się wydaję, że robimy to naprawdę w łagodny sposób. Trudno więc wszystkim dogodzić. Podobnie było z językiem. Ukraińcy mają bardzo twardy i mało zrozumiały dla nas język. Dlatego na potrzebuj serialu wymyśliliśmy własny, brzmiący wschodnio, ale będący syntezą polskiego i ukraińskiego.
Wielu młodych Polaków w ostatnim czasie też poznało dolę emigrantów, wyjeżdżając na Zachód. Masz podobne doświadczenia, które pomogłyby Ci zbudować postać Poliny?
Studiowałam z dziewczyną, która przyleciała do nas z Kanady. I po pierwszym roku zaprosiła mnie do siebie. Wzięłam więc swego ówczesnego chłopaka i poleciałam do niej na 3 miesiące. Znalazłam tam pracę jako sprzątaczka, żeby zarobić na zwiedzenie Toronto, a potem Nowego Jorku. Pamiętam moje zdziwienie, że bogata rodzina, u której sprzątałam, miała perskie dywany, ale całe schowane pod folią. W ogóle nie wiedziałam, jak się zabrać za ich sprzątanie.
Trzeba było je bowiem odkurzać dookoła z uwzględnieniem folii. (śmiech) I właśnie od tych ludzi dostałam propozycję, żeby wziąć zaaranżowany ślub z bratem pani domu. Ta rodzina pochodziła z Iraku i próbowała ściągnąć do siebie resztę krewnych. Ponieważ aby pojechać z Polski do Kanady, nie trzeba mieć wizy, moja ówczesna pracodawczyni uznała pomysł za genialny i zaproponowała mi okrągłą sumkę za zaaranżowane zamążpójście. Obudził się jednak mój instynkt samozachowawczy i grzecznie podziękowałam.
Jak to się w ogóle stało, że to właśnie Ciebie wybrano do roli Poliny?
Przypadkowo. Poszłam na casting do „Rancza”. Ubiegałam się o rolę pomocy sprzątającej u Marty Lipińskiej. Miałam do zagrania scenę, w której bezrobotna kobieta, która ma dwójkę dzieci, przychodzi błagać ją o jakieś zajęcie. Mimo że casting trwał półtorej minuty, dostałam potem telefon od producenta obu seriali.
Nie odbierałam go jednak przez 3 dni, bo nie znałam tego numeru. W końcu jednak postanowiłam porozmawiać z tajemniczym natrętem. (śmiech) I wtedy okazało się, że nie dostałam roli w „Ranczu”, ale w „Dziewczynach ze Lwowa”. Pamiętam, że odebrałam telefon, idąc przez Błonia, a kiedy zrozumiałam, że wyróżnił mnie ważny człowiek z telewizji, poczułam, jakbym unosiła się 10 centymetrów nad ziemią.
Trudno było Ci się odnaleźć w roli Poliny?
(śmiech) Przecież ta rola jest napisana dla mnie. Dlatego uwielbiam ją. Mało tego: część wątków z drugiej serii, to są historie z mojego życia. Choćby prowadzenie prywatnego biznesu. Po studiach założyłam w Warszawie małą gastronomię. Smażyliśmy owoce i warzywa w cieście na placu Konstytucji w lokalu wynajętym od miasta. Naczytałam się wtedy o prywatnych firmach, marzyłam więc o własnym biznesie, zatrudnianiu ludzi i o swoich pieniądzach. Wydawało mi się, że wtedy nie będę musiała brać udziału w komercyjnych projektach, tylko zajmę się wielką sztuką.
Rozczarowało Cię to, że zamiast po szkole grać Szekspira, występujesz w telewizyjnych serialach?
Życie bywa przewrotne. Pamiętam, że jeszcze na studiach w Łodzi zostałam zaproszona do Warszawy na casting do serialu „Anna German”. Byłam brana pod uwagę do jednej z ról. I na tym castingu rozpłakałam się i powiedziałam, że absolutnie nie pójdę do telewizji. (śmiech)
Jakoś musiałaś sobie z tym poradzić, bo teraz poza „Dziewczynami ze Lwowa” grasz przecież również w „Policjantach i policjantkach”.
Oglądalność „Policjantów” wynosi blisko 2 mln widzów, a pierwszy sezon „Dziewczyn” zobaczyło prawie 4 mln. Robię więc teraz projekty chętnie oglądane przez Polaków. Rynek zweryfikował moje plany i marzenia. Ale myślę, że to normalny proces dojrzewania i dorastania.
„Policjanci i policjantki” to specyficzna formuła telewizyjna: paradokument. Jak się w niej odnajdujesz?
Łatwiej mi jest robić Polinę w „Dziewczynach ze Lwowa”, bo tam jest dla mnie klarowne zadanie. Wojtek Adamczyk jest dobrym reżyserem, daje mi więc jasne wytyczne, co i jak mam grać. Mam więc kogoś, kto mnie kontroluje. Natomiast w „Policjantach” jest pięciu reżyserów, pracujemy dzień w dzień od 6 rano do 6 wieczorem. Ten serial leci w Czwórce aż 5 razy w tygodniu. Jest to więc niemal codzienna praca. Do tego gramy z ludźmi z ulicy, którzy mają kłopoty z tekstem, często kręcimy w skrajnych warunkach, na mrozie lub w upale. Ale to się ogląda!
Myślę, że aktorstwo to rodzaj powołania. Ten zawód jest bowiem bardzo trudny.
Dzięki temu serialowi stałaś się pewnie powszechnie rozpoznawalna.
Niedawno byłam z mamą w Zakopanem i kupowałam klapki. I widzę, że góral, który mi je sprzedaje, rozpoznaje mnie, ale nie wie skąd. Mówi więc: „Czy pani w zeszłym sezonie sprzedawała tu kukurydzę?” (śmiech) „Blisko, ale nie to” - odpowiedziałam. Prawdziwym zaskoczeniem był dla mnie jednak dopiero kolejny góral, który minął mnie na bryczce, kiedy szłam po leśnej ścieżce w ciemnych okularach i krótkich spodenkach, krzycząc: „Policjanci i policjantki, Alicja!”. Naprawdę się nie spodziewałam takiej serdeczności i zainteresowania.
A co z Twoją karierą teatralną?
W trzeciej klasie liceum dostałam się na staż do krakowskiego Teatru KTO. Pamiętam, że robiliśmy wielki happening na wejście Polski do Unii Europejskiej i występowaliśmy podczas Festiwalu Pierogów. Praktykowałam więc szczudlarstwo i plucie ogniem. Żeby się tym zajmować, trzeba to jednak kochać. Bo to po prostu trochę niebezpieczne. Może dlatego nie bardzo się sprawdziłam w formie teatru ulicznego. Stąd potem wstąpiłam do Teatru Profilaktycznego im. Marka Kotańskiego. Tam zainteresowałam się społecznymi sprawami.
No właśnie: masz w dorobku monodram o ciekawym tytule - „Biedna, ale sexy”.
To był mój pierwszy projekt po szkole. Jego bohaterką była nastolatka, która próbuje wyjść z biedy, sprzedając gazety z własnym wizerunkiem. Robiłam to naprawdę na warszawskiej Pradze, a kamera stała w krzakach - i ludzie w to uwierzyli. Teraz przygotowuję podobny projekt - tym razem o photoshopie. Bo wszyscy dzisiaj na potęgę obrabiają swoje zdjęcia w internecie.
Może dlatego, że jak niedawno gdzieś przeczytałam, to właśnie w Polsce dziewczynki są najbardziej zakompleksione pod względem tuszy. Sama jako nastolatka miałam ze sobą podobne kłopoty. Przerabiałam to więc na wiele sposobów.
Szkoła aktorska była w tym kontekście sposobem na walkę z tymi kompleksami?
Może? Zaczęło się od tego, że mama zapisała mnie do Krowoderskiego Domu Kultury, bo miałam... problemy z czytaniem. Byłam zakompleksioną dziewczynką, która bała się wystąpień publicznych. Te dodatkowe zajęcia miały mi pomóc nauczyć się czytać na głos. I okazało się, że jestem w tym dobra. Zaczęłam wygrywać konkursy recytatorskie, wydawało mi się zatem, że powinnam iść dalej w tym kierunku.
Dzisiaj jednak myślę, że aktorstwo to rodzaj powołania. Ten zawód jest bowiem bardzo trudny. Trzeba brać udział w 100 castingach rocznie, a nigdy się wszystkich nie wygra. Często wręcz nie wygrywa się żadnego. Pojawia się więc regularne odrzucenie i regularna walka o zaistnienie.
Bardzo Cię zmieniło aktorstwo?
Aktorstwo to nie psychoterapia. Ale pozwala siebie zaakceptować. Ja zawsze nie lubiłam swojego nosa - i w pewnym momencie wpadłam na pomysł, aby go sobie chirurgicznie skorygować. Aktorstwo sprawiło jednak, że wstrzymałam się. Może i go sobie kiedyś zrobię - ale zrozumiałam, że na razie mogę go wykorzystać i... trochę nim pograć. (śmiech) Nauczyłam się też dzięki aktorstwu bardziej kontrolować swoje emocje. Kiedy gra się główną rolę w jakimś serialu, niesie się na swoich barkach projekt, który kosztuje mnóstwo pieniędzy. Trzeba więc poczuć odpowiedzialność, ale nie dać się jej przytłoczyć.