Kiedy kończył się rok szkolny, wybuchała radość. Nawet lody smakowały inaczej - lepiej. Podróżowano tak jak w XIX wieku
Wakacje zaczynały się uroczystym pożegnaniem szkoły - kwiatami dla nauczycielek, uroczyście wręczanymi świadectwami, buńczucznymi, choć podszytymi smutkiem minami skazanych na los repetentów. Z portretów spoglądał na klasę Bierut, zezował Rokossowski, połyskiwał łysiną Cyrankiewicz. Gapili się na nas, na nasze odświętnie wykrochmalone koszule, na kwiaty, na wręczane nagrody. Do dzisiaj nie mogę odżałować powieści, którą kiedyś dostałem z tej okazji. (Z dedykacją, a jakże, że za postępy w nauce i za pracę społeczną, chociaż, jako żywo społecznie nie pracowałem.) Książeczka nosiła tytuł „Kolonia Burkat”, autora nie pamiętam, ale treść - owszem. Był tam wredny kułak-wyzyskiwacz i wyzyskiwany przez niego parobek Ignac. Był dziedzic i agent obcego wywiadu. Byli roztańczeni i mądrzy działacze ZMP. Jednym słowem - klasyka. Klasyka tak zwanej literatury buraczanej...
Wakacje zaczynały się wieczornym tańcem świetlików nad brzegami Rudawy. A wcześniej, po południu, co niektórzy dostępowali niezwykłego szczęścia - uroczyście, z należytym namaszczeniem, zajadali kawę mrożoną u Gałganka przy Karmelickiej lub lody kakaowe w cukierence przy Stolarskiej. I wreszcie po wręczeniu świadectw, po lodach, po świetlikach można było wyjechać...
Prawdę mówiąc, nie wszyscy wyjeżdżali. Na tych, którzy pozostawali w mieście, czekała Wisła, jeszcze pachnąca czystą wodą, pełna ryb, szumiąca na wysadzonych później wapiennych porohach. Czekały Błonia i Lasek Wolski, malowniczy, udający prawdziwy, dziki las.
Ci, którzy wyjeżdżali, zazwyczaj skazani byli na podróż pociągiem. Autobusy nie wszędzie docierały, samochody posiadali nieliczni, a więc pozostawała kolej. Czy coś zmieniło się od dziewiętnastego wieku? I tak, i nie. Ciągle trafiały się archaiczne wagony, ze stopniem ciągnącym się przez całą długość, z osobnym wejściem do każdego przedziału. Ciągle posapywały, porykiwały poczciwe lokomotywy. Z ich kominów buchał bury, gęsty dym, a kiedy zapadł mrok, widać było iskry równie liczne jak świetliki nad Rudawą. Wieczorem konduktorzy zapalali noszone na piersiach latarki. Kiedy zapłonęły acetylenowym fioletem, wyglądali jak krążące po wagonach duchy.
Nowością był straszliwy tłok w pociągach, ludzkie winogrona zwisające z wagonów, atak na wjeżdżający pusty pociąg, szturm nie tylko na drzwi, ale także na okna.
Nowością były towosy, wagony towarowo-osobowe, prawdę mówiąc, rzetelnie, stuprocentowo towarowe, ale ze wstawionymi długimi drewnianymi ławami, takimi samymi, na jakich siadali goście podczas wiejskich wesel. Jedno pozostawało niezmienne, przynajmniej dla nas, dzieci. Emocje towarzyszące podróży.
W po trosze autobiograficznej opowieści „W kręgu naftowej lampy” Tadeusz Socha opisywał wakacyjny wyjazd rodziny krakowskiego podurzędnika (czyli kogoś tkwiącego w austriackiej biurokratycznej strukturze pomiędzy robotnikiem a urzędnikiem) na wakacje. Rzecz nadzwyczajna jak na owe czasy, zwłaszcza, iż wyjazd następował „na polecenie lekarza”, jak z dumą obwieszczała sąsiadkom pani podurzędnikowa.
Tak jak kilkadziesiąt lat później, na dworcu należało się zjawić jak najwcześniej - na wszelki wypadek. Tak jak kilkadziesiąt lat później, trzeba było przygotować na podróż wałówkę - „żeby dzieci nie umarły z głodu”. I tak jak w moim dzieciństwie, panicznie bano się, czy rodzina wraz z bagażami - wielkimi! - zdąży wysiąść podczas krótkiego postoju pociągu na małej wiejskiej stacyjce...
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Góry, jeziora i palmy, czyli wakacje w szwajcarskim Ticino
Autor: Agencja Informacyjna Polska Press, x-news