Kemping pod Wawelem
Planowanie wakacji to dla mnie koszmar, zwłaszcza gdy uświadomię sobie, ilu turystów przyjeżdża na urlop do Krakowa, miasta, które mam za darmo. Będę więc musiał jak zwykle wydać mnóstwo pieniędzy tylko po to, by nie być, gdzie zwykle być lubię, Oni zresztą też, choć nie zawsze.
Przy ulicy Bernardyńskiej, u stóp Wawelu, zobaczyłem grzecznie zaparkowaną przyczepę kempingową, nie wiadomo skąd, bo pozbawioną rejestracji. Była również bez wycieraczek do szyb, tak więc nawet, gdyby kontroler strefy parkowania chciał zatknąć mandat, to nie miałby gdzie.
Parkowanie budy w mieście jest oczywiście nielegalne, jednak mam dla kempingowców dużo zrozumienia, jako że ten sposób spędzania wolnego czasu uwłacza godności człowieka i w sumie powinni coś z tego mieć. Skoro więc decydują się na długotrwałe obcowanie z pożółkłym laminatem, z brązowymi materacami, z brudnym linoleum na podłodze, jeżeli zmuszają się do gotowania wiedząc jednocześnie, że nie będzie gdzie pozmywać, no i te brudne resztki będą im wyrzutem sumienia oraz wyrzutem zastygłego smrodu przypalonego spaghetti bolognese, jeżeli w tej klitce bez klimatyzacji kisić się będą przez całą noc, po dwunastogodzinnej udręce podróży z garbem u zderzaka, to niech przynajmniej u drzwi przywita ich jakiś ładny widok. Niech to nie będzie pole namiotowe z biegającą po nim hordą dzieci, ustawiających się w kolejce pod prysznic, ale przynajmniej jakiś renesansowy, dajmy na to, zamek.