Każdy chciał być numerem 1. Tak jak Szurkowski
Przez całe lata 70. tysiące Polaków miało wspólną pasję: kolarstwo. Stali wzdłuż dróg, po których pędzili kolarze i wypatrywali żółtej koszulki lidera, bo często należała do Ryszarda Szurkowskiego. Chłopcy, a nawet i dziewczynki rysowali kredą na chodnikach wymyślone trasy wyścigowe i pstrykali w kapsle z butelek po piwie w kierunku napisu „meta“. Każdy chciał być Szurkowskim. No, może jeszcze Staszek Szozda wchodził w grę.
13 lutego na cmentarzu parafialnym w Wierzchowicach na Dolnym Śląsku odbył się pogrzeb „króla”, jak mówili o nim dziennikarze sportowi. Ze wzgórza, na którym stoi kościół pw. Narodzin Najświętszej Maryi Panny, a u jego stóp cmentarz z grobami rodziny Szurkowskich, widać Świebodów, rodzinną wioskę Ryszarda. Ryśka - jak nazywają go tutejsi. A także lasy, pola i wzgórza milickie, które wzdłuż i wszerz zjeździł mistrz. Wszyscy go tu znają. Napotkani przy cmentarnej bramie panowie Jan i Tadeusz, równolatkowie Szurkowskiego, wyraźnie się ożywiają, gdy o niego pytam. Jan okazuje się kolegą szkolnym mistrza. Razem chodzili do zawodówki w Miliczu.
Wyścigi do cukierni
- Ja na obróbce skrawaniem byłem, a on w samochodówce. Rysiek nigdy z roweru nie schodził, na który zarobił jako listonosz. Pamiętam, jak się z innymi do cukierni ścigał, potem do technikum poszedł. Miał zwyczajny rower i szalał po leśnych wertepach, na oponach, z których spuszczał powietrze, żeby więcej siły w nogi wkładać. Jak w Miliczu były wyścigi drużynowe, a potem indywidualne, to on do mety dojeżdżał 46 minut wcześniej niż następny zawodnik. Wszyscy żeśmy na mecie stali, bo Rysiu jechał. A jak w świecie wyścigi wygrywał, to pół wioski na rowie siedziało, a jego tata wódeczkę polewał i impreza dla Rysia była, że hej... Ojciec szczycił się synem. My też, bo nasz był.
Obaj panowie są zgodni co do tego, że „chłop z niego był porządny i dostępny, ale uparciuch też”. Wszystko zawdzięczał swojej ciężkiej pracy. Zima, lato, nic mu nie przeszkadzało. Odśnieżone, nieodświeżone - jeździł, trenował. Potem poszedł do drużyny Dolmelu Wrocław, i tam już było inaczej: rowery, trenerzy, koszulki. Ale i tak ciągle wracał do Świebodowa i z roweru nie zsiadał. Nawet jak już musiał zatankować samochód, to odjeżdżał nim potem do domu, a żeby zapłacić rachunek, przyjeżdżał jeszcze raz na rowerze. Dom swój, pod lasem, w Świebodowie wybudował. Chciał tam z żoną spędzić starość...
Mówił: drużyna i zaufanie
Jarosław Figura, dawny kolarz i kolega Szurkowskiego, podkreśla charyzmę mistrza. - Potrafił w nas wzbudzić chęć do walki, przyciągał do siebie ludzi. Mówił, że drużyna i wzajemne zaufanie to podstawa sukcesu.
Andrzej Wojtyczka, przyjaciel Szurkowskiego i rodziny od lat 70. (ostatnio robił zbiórki na rehabilitację po wypadku Ryszarda w 2018 r. na wyścigu weteranów w Monachium), potwierdza samozaparcie i wewnętrzną siłę przyjaciela. Właśnie wrócił z Warszawy, z mszy pogrzebowej, na której byli wszyscy koledzy z dolmelowskiej drużyny, przedstawiciele Kancelarii Prezydenta i wielu innych. On sam przemawiał w imieniu rodziny. Stracił najbliższego przyjaciela i głos mu się łamał ze smutku.
- Poznaliśmy się tu na wsi, gdy on już przyjeżdżał jako sława. Ja też trochę jeździłem amatorsko i robię to do dziś. On nas tu wszystkich trenował. Choć był starszy o 10 lat, nie tworzył żadnego dystansu. Był cierpliwy, wyrozumiały, spokojny. Uczył wytrwałości. Starsi opowiadali, jak Rysiek jeździł po świeżo zaoranym polu, a do roweru miał doczepione opony samochodowe i ciągnął je za sobą po bryłach ziemi. Silny był bardzo. Pamiętam, jak po którymś wyścigu, tu u nas, spotkaliśmy się my, 18-letnie chłopy ze swoją wagą, i gadaliśmy, co było dobrze, a co nie. A on wtedy dla śmiechu brał nas, jak małe dzieci, sadzał na swojej nodze i podnosił do góry. Do dzisiaj pamiętam te jego wielkie mięśnie ud. Wyglądał jak heros. Ale i jako człowiek też był herosem.
Pan Andrzej, podobnie jak inni pytani, mówi o Ryśku bardzo ciepło. - Był sławą, gwiazdą, a nikomu nie dał tego odczuć. Jeździł tu wszędzie na rowerze i czy spotkał dziecko, czy starszą osobę, zawsze się zatrzymywał, wyciągał rękę, zagadywał, uśmiechał się, pozdrawiał. Dla każdego miał czas. Jeszcze przed wypadkiem, ale już i po - zjeżdżali do niego kolarze amatorzy. Dzieci i dorośli. Czy zapowiadani czy nie, wszystkich przyjmował u siebie w Świebodowie. Stodołę przerobił na salę, w której wszystkich gościł. Częstował i on, i żona wszystkim, co tam mieli. Rysiu zawsze uśmiechnięty, otwarty. Miał wielki dar skupiania wokół siebie ludzi, bez względu na wiek. Umiał fantastycznie opowiadać. Po kilka godzin ludzie siedzieli i słuchali o wyścigach, wypadkach, taktyce, trudnościach. Dla młodszych był jak dobry, mądry dziadek, dla starszych jak bliski kolega. Rozmawiali z Ryszardem o dzisiejszych sportowcach. Szurkowski mówił: „Gdybyśmy my wtedy mieli taki sztab ludzi i technologie jak oni teraz, nie byłoby na nas mocnych. A myśmy sami sobie i makaron gotowali i rowery naprawiali”.
Medalami się nie chwalił
W 2018 r. w Monachium Szur-kowski miał poważny wypadek, w którym doznał porażenia czterokończynowego, poważnych urazów głowy, przede wszystkim szczęki i nosa. Walczył, nie poddawał się. Gdyby nie nowotwór układu pokarmowego, a potem zapalenie płuc i sepsa, pewnie by mu się udało.
Andrzej Wojtyczka opowiada: - Rysiu mówił mi: „jeszcze dwa naciśnięcia pedała i uda się. Wstanę”. Marzył, by mógł przejechać się na trójkołowym rowerze. Tutaj po milickich trasach. Niedaleko domu. Po wypadku na Facebooku napisaliśmy, że zbieramy razem z przyjaciółmi Rysia z Lions Club z Poznania pieniądze na rehabilitację i organizujemy spotkanie w Świebodowie. Był listopad, zimno, a prawie 500 osób przyjechało dla Ryśka. Skromny był niezwykle. Ja dopiero na mszy w Warszawie dowiedziałem się, ile miał orderów i medali. On nigdy się tym nie chwalił. Dlatego ludzie go tak kochali.
To on miał numer 1
Ostatni raz przyjaciele spotkali się, gdy Szurkowski z żoną przyjechał na ostatnie święta do Świebodowa. Niestety, mistrz odjeżdżał już karetką. Bardzo cierpiał... Pan Andrzej z warszawskiego pogrzebu wracał z milickimi samorządowcami i już jest ustalone, że najpiękniejsza i najdłuższa, 30-kilometrowa trasa od Gruszeczki do Grabowej będzie jego imienia. Powstanie tablica, albo pomnik. Nikt tu nie zapomni o Ryśku.
- Dla Iwony, żony pana Rysia, on nadal jest. Dla nas też jest, a nie „był” - mówi zdecydowanie i z uśmiechem Michał Hencki, instruktor w gminnym Centrum Edukacji, Turystyki i Sportu w Krośnicach, których od lat honorowym mieszkańcem jest Ryszard Szurkowski. To tylko kilka kilometrów od Świebodowa. Od 10 lat legendarny kolarz z ziemi milickiej ma tutaj swój Rajd Rowerowy Śladami Ryszarda Szurkowskiego. Niedługo będzie już 20. edycja, bo rajd jest dwa razy do roku - w kwietniu i we wrześniu. - Pana Rysia już fizycznie nie będzie z nami, ale my pojedziemy dla niego. To on miał numer 1. I już na zawsze będzie dla niego zarezerwowany. Poznałem go 10 lat temu i muszę powiedzieć, że tak przyjaznego, otwartego i uśmiechniętego człowieka, mimo wielu rodzinnych tragedii i ostatnich problemów, nie spotkałem. Każdy człowiek był dla niego ważny. Po każdym rajdzie, na którym u nas był, poświęcał jeszcze dwie, trzy godziny, bo każdy z nim chciał choć słowo zamienić i zrobić sobie zdjęcie. W ostatnie wakacje był tutaj dłużej. Pojechaliśmy do Świebodowa z dzieciakami. Miał dla nas czas. Choć siedział i oglądał tenis ziemny, a to był poza kolarstwem jedyny sport, który go pasjonował, wyjechał do dzieciaków na wózku cały radosny i rozmawiał z nimi. Widzieliśmy, jaką walkę prowadził. To był jego kolejny wyścig o życie. Pan Rysiu to nie sportowiec, to ikona sportu. Wzór nie tylko prawdziwego sportowca, ale przede wszystkim wzór człowieka.
Zadecydowała żona, która wypełniła ostanią wolę pana Ryszarda. Chciał być pochowany na cmentarzu w Wierzcho-wicach. Obok dziadków, rodziców i dwóch synów, z których jeden ma tu symboliczną tabliczkę. Jego zwłok nigdy nie odnaleziono, bo zginął w 2001 roku w zamachu na World Trade Center w Nowym Jorku, naprawiając jakąś usterkę w jednym z biur. A wyjechał tam z matką. Pierwszą żoną Szurkowskiego. Drugi, 20-letni syn zmarł w ubiegłym roku.
- Pan Rysiu pewnie i tam na górze będzie wygrywał peletony, bo wierzę, że i tam kolarze są potrzebni - z uśmiechem i pewnością dopowiada Michał Hencki i pokazuje duże zdjęcie, wiszące na ścianie, na którym widać i rajdowy numer 1 i Ryszarda Szurkowskiego. Szyba chroniąca zdjęcie jest pęknięta na całej długości. Pękła sama wisząc na ścianie. Tuż przed śmiercią pana Rysia.
Iwona Zielińska