Każde koszenie uszkadza rośliny. Nie ma potrzeby, by odpalać kosiarki co weekend - mówi prof. Wojciech Szewczyk
Co roku zwolennicy i przeciwnicy koszenia traw wymieniają argumenty. Jedni mówią: kosić, bo kleszcze i alergie, poza tym skoszona trawa ładniej wygląda. Drudzy są przeciwni, bo jest susza, upał i zaduch w miastach, a zieleń pozwala odetchnąć. Spór próbuje łagodzić dr hab. inż. Wojciech Szewczyk, prof. Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie.
Od wiosny do jesieni trwa sezon na koszenie traw. Komu dźwięk kosiarki nie zakłócił snu lub odpoczynku, niech pierwszy rzuci kamieniem. Jakie jest pana zdanie: kosić czy nie?
Jestem działkowcem. I nawet jeśli na działce obok trawę kosi mój „rodzony szwagier”, jest to irytujące. Nie ma potrzeby, by odpalać kosiarki w każdy weekend. Można przytoczyć wiele argumentów przeciwko zbyt częstemu koszeniu trawników. Oczywiście tereny zielone mają różny charakter, na przykład boiska sportowe czy place zabaw powinny być należycie utrzymane. Niemniej większości trawników nie musimy kosić aż tak nisko, często i systematycznie.
Zatem ile razy w roku należałoby kosić i w jakim terminie?
Każde koszenie uszkadza rośliny. Dążą one wówczas do regeneracji i odbudowy systemu korzeniowego i aparatu liściowego, a do tego potrzebują większej ilości wody. Częste koszenie powoduje także większe zużycie składników pokarmowych występujących w glebie. Kluczowe jest pierwsze wiosenne koszenie, które zwykle odbywa się na przełomie kwietnia i maja, w okresie najbardziej dynamicznego wzrostu i rozwoju roślin. I ledwo trawa odrośnie od ziemi, rzucamy się z kosiarkami na trawniki. Tymczasem chodzi o to, aby pozwolić roślinom na ich naturalny rytm rozwojowy, aby mogły odrosnąć i wzmocnić system korzeniowy. Wówczas są bardziej odporne na letnią suszę. Brązowe, wyschnięte trawniki latem to efekt wczesnego wiosennego koszenia. Niskie koszenie powoduje ponadto zahamowanie (na kilka dni) rozwoju sytemu korzeniowego, a kiedy nie ma aparatu asymilacyjnego, system korzeniowy nie ma z czego się odbudować. W ten sposób kosząc kilkukrotnie w tym najlepszym dla traw okresie, skutecznie je osłabiamy, dlatego latem nie radzą sobie z wysokimi temperaturami. Koszenie trawników w maju, mówię o zieleni publicznej, jest zbędne. Dopiero, gdy kończy się okres intensywnego rozwoju, kiedy rośliny przechodzą w fazę generatywną, kiedy zaczyna się pylenie traw, wtedy należy kosić, a nie wtedy, kiedy rośliny znajdują się w fazie wegetatywnej. Faza wegetatywna nie jest niebezpieczna dla alergików.
Mądrość ludowa głosi, że trawnik częściej koszony, ładniej się rozkrzewia i jest bardziej gęsty.
To prawda, że trawnik lubi być koszony i deptany, ale jednocześnie musi być nawożony i nawadniany. Trawy nie są oszczędne, jeśli chodzi o gospodarkę wodną. Do zaspokojenia swoich funkcji życiowych potrzebują naprawdę sporo wody. Jeśli kosimy często i zbieramy trawę, to zabieramy też składniki pokarmowe, które należy uzupełniać, aby rośliny dobrze się regenerowały. Inna prawda głosi, że aby trawnik zawsze ładnie wyglądał, nie powinno się ścinać więcej niż 1/3 wysokości traw, co w efekcie sprawia, że cotygodniowe koszenie takich „dywanów” jest nieuniknione.
Gdy wyjeżdżam z kosiarką do trawy, hałasuję i emituję spaliny. Czy dbam wówczas o swoje najbliższe otoczenie?
Możemy to rozpatrywać w różnych aspektach. Pierwszy - to aspekt estetyczny. Jednemu się podoba skoszona murawa, na której rosną wyłącznie trawy, inny woli kolorową kwietną łąkę. Jednak na wypielęgnowanych, koszonych raz w tygodniu trawnikach, nie zakwitną kwiaty, nie przylecą tu owady, nie mogą wśród nich żyć drobne zwierzęta. Drugi - to aspekt gospodarczy, ekonomiczny. Utrzymanie takiej nawierzchni kosztuje. Już nie mówię o wymiarze środowiskowym, kiedy kosząc trawniki kosiarką spalinową, zanieczyszczamy atmosferę, generujemy hałas i zwiększamy zużycie wody - to nie są prośrodowiskowe działania. Trzeba znaleźć punkt równowagi. Jeśli chcemy mieć ładnie utrzymany ogród, kośmy tylko te miejsca, które tego wymagają. Pozostawmy kilka zakątków będących ostoją dla owadów i niedużych ssaków, które są naszymi sprzymierzeńcami.
A gdy do dbania o trawnik dodamy jeszcze stosowanie środków chwastobójczych, okaże się, że z ekologią jesteśmy całkiem na bakier.
Często słyszę pytania, jak poradzić sobie z chwastami. Mogę zrozumieć, że ktoś, kto ma wybrukowaną nawierzchnię przed domem, stosuje herbicydy, ponieważ nie chce, aby między kostkami rosły rośliny, a nie ma ochoty pozbywać się ich mechanicznie. Jednak usuwanie zbędnych - w mniemaniu niektórych - roślin z trawnika to spore przedobrzenie. Ładny trawnik niekoniecznie musi być złożony wyłącznie z traw, równie dobrze może być wielogatunkową roślinnością. Wówczas będzie zbliżony do występujących powszechnie zbiorowisk trawiastych, które nie są tylko i wyłącznie stworzone i utrzymane przez naturę. Naturalnych łąk (w pojęciu ekologicznym) w Polsce mamy bardzo niewiele: to wysokogórskie hale czy bieszczadzkie połoniny, które utrzymują się same z siebie. Natomiast większość terenów zielonych jest półnaturalna, czy też antropogeniczna. Te tereny powstały dzięki działalności człowieka i mogą się utrzymać tylko dzięki jego działalności. Gdybyśmy przestali regularnie je użytkować czy kosić, doprowadzimy do tak zwanej wtórnej sukcesji, która powoduje zarastanie, zakrzaczanie, a w końcu zalesienie terenu, ponieważ takim naprawdę naturalnym zbiorowiskiem dla naszej szerokości geograficznej jest las, a nie łąka, trawnik czy pole uprawne.
Co powiedziałby pan osobom, które twierdzą, że wysokie trawy są siedliskiem kleszczy?
Kleszcze będą w przyrodzie niezależnie od tego, czy będziemy zakładać kwietne łąki czy kosić trawniki. Te pajęczaki z podgromady roztoczy dobrze się czują w naszym klimacie i ryzyko „złapania” kleszcza istnieje wszędzie, nie tylko tam, gdzie rośnie trawa, ale również tam, gdzie rosną niewysokie zarośla i krzewy, na polanach w lesie, na łąkach, w miejskim parku, w okolicach jezior i rzek, a nawet w naszym własnym ogrodzie. Nieraz byłem ukąszony przez kleszcza, to naturalne, jeśli się pracuje w terenie. Jego występowanie wcale nie jest proporcjonalne do wysokości trawy na zieleńcach. Ponadto w urozmaiconym siedlisku jest większa szansa na występowanie naturalnych wrogów kleszczy.
Równo przystrzyżony i jednorodny trawnik to moda anglosaska. Ostatnio obserwujemy inną modę - na łąki kwietne. Po co się je tworzy?
Ze względów estetycznych. Wśród roślin, które są tam wysiewane, liczne gatunki mogą być nektarodajne, mogą stanowić miejsce schronienia dla zwierząt i owadów. Łąki kwietne z czasem ewoluują, zmieniając swoją fizjonomię na rzecz upraszczania składu. Jednoroczne gatunki ustępują, ponieważ są zbyt wrażliwe, albo wypadają, ponieważ nie odpowiadają im warunki środowiskowe. Są dwie możliwości zakładania kwietnych łąk. Pierwsza - to umiarkowanie rzadkie koszenie istniejących zbiorowisk trawiastych. Wówczas w sposób naturalny przechodzimy od mało urozmaiconych zbiorowisk do wielogatunkowych, kwitnących łąk. Możemy też zrobić to, co coraz częściej praktykują architekci krajobrazu - założyć konkretne i gotowe zbiorowiska roślin, ale, niestety, zwykle jest to dość przypadkowy zbiór gatunków. Bardzo często są to gatunki jednoroczne, które w uprawach rolniczych są chwastami, ale w monotonnym miejskim otoczeniu wyglądają malowniczo.
Taka kwietna łąka ma wówczas niewiele wspólnego z łąką, którą mamy na myśli, mówiąc o gospodarce łąkowej. Pół biedy jeśli wysiewamy nasze rodzime gatunki, gorzej, kiedy w tych mieszankach pojawiają się bliżej niesprecyzowane i nieznane gatunki roślin z różnych stref klimatycznych. Warto zwracać uwagę na to, co wysiewamy, bo możemy mieć później kłopot ze zwalczaniem roślin obcych, inwazyjnych gatunków. To właśnie takie nieroztropne działania sprawiły, że w naszym klimacie pojawiły się takie gatunki, jak niesławny barszcz Sosnowskiego, niecierpki czy rdestowce, o nawłociach nie wspomnę.
A co z chwastami? Wiele osób uważa, że stokrotki, mniszek czy babka lancetowata szpecą trawnik.
Nie ma potrzeby kruszyć kopii o to, czy posiejemy wyłącznie trawy, czy uzupełnimy je kwiatami, dosadzimy krzew albo drzewo. Nie potępiam też zakładania egzotycznych nawet enklaw, bo one również stanowią swego rodzaju urozmaicenie przestrzeni miejskiej. Ale jeśli ktoś odnosi się do szczytnych haseł bioróżnorodności, do natury i trendów proekologicznych, to powinien konsekwentnie nawiązywać do naturalnej i rodzimej roślinności. I jeśli sadzi kwiaty, to może raczej staropolskie malwy, a nie importowany jednoroczny hit sezonu.
Tuje również nie są rdzennie polskie, a rosną jak Polska długa i szeroka.
Jeśli miałbym do wyboru zabetonowany plac i rosnące na nim jakiekolwiek rośliny, to nawet by mi te tuje nie przeszkadzały. Ale przecież mamy olbrzymi wybór rozmaitych gatunków, które w naszym klimacie są możliwe do uprawy. Można mieć żywopłot utworzony z tui, ale czy ktoś widział piękniejszy żywopłot niż grabowy? Zielony latem, rudy jesienią i zimą. Świetnie się sprawdza także aronia. Jeśli się ją odpowiednio prowadzi, daje żywopłot gęsty, zielony, a przy okazji jest smaczna i zdrowa. Jeśli chodzi o pożyteczność drzew liściastych czy owocowych, to nie ma ich co porównywać z iglastymi. Ktoś powie, że drzewa iglaste są zielone przez cały rok. Zgoda, tylko czy nie ładniejsza niż tuja będzie nasza swojska sosna, świerk albo jodła?