Każdą kruszynkę chleba się podniosło
– Ja do tej pory chleb szanuję. Kto nie głodował, nie wie, co to jest głód. Ja z głodu byłem tak spuchnięty, że na oczy nie widziałem – wspomina Eugeniusz Bonderowicz z Zielonej Góry, w 1940 roku wywieziony z Kresów na Sybir
Ziemia ta, strudzona siewem krwawym wojny, czeka na siew pokoju, czeka na tych, co miecz na lemiesz zamienią, a chciałbym, byście w tej pracy przyszłej tyleż zwycięstw pokojowych odnieśli, ileście ich mieli w pracy bojowej – tymi słowami w rozkazie z października 1920 roku Józef Piłsudski zwrócił się do przyszłych osadników wojskowych na Kresach. Jednym z takich osadników był Edward Bonderowicz. Za udział w wojnie polsko-bolszewickiej dostał kawałek ziemi z rozparcelowanego majątku pewnego hrabiego w Adamarynie pod Mińskiem. I gospodarzył. Poślubił Stanisławę z domu Treścianko, a wkrótce na świat przyszły dzieci: Jadwiga (rocznik 1933), Stefania (1934) i Eugeniusz (1935).
Dom, stodoła, spichrz, stajnia
Z panem Eugeniuszem spotykam się w Zielonej Górze, ale rozmawiamy o tym, jak wyglądało życie w Adamarynie. – Ze 25 gospodarstw było. Ojciec dostał 24 hektary – szacuje i opisuje rodzinny dobytek: – Dom drewniany, w środku przedzielony. Był duży piec, bo kiedyś gotowało się w piecu, w środku. I na tym piecu się spało. Stodoła, spichrz, gdzie była mąka, zboże, wędzone mięso wisiało. I stajnia. To wszystko drewniane, o murowaniu nie było mowy.
Mamy pan Eugeniusz nie pamięta. Wcześnie odeszła z tego świata. Po jej śmierci ojciec ożenił się po raz drugi, też ze Stanisławą. Ale niedługo cieszył się życiem. – Przeziębił się w polu, dostał galopujące suchoty, czyli gruźlicę. Leczył się, chyba nawet do sanatorium jeździł. Zmarł gdzieś w 1937-1938 roku, pamiętam pogrzeb... – stwierdza smutno pan Eugeniusz. – I żeśmy zostali z tą macochą... Ale to była dobra kobieta, gospodarstwo prowadziła.
A roboty to nigdy nie brakowało. W obejściu ze cztery konie, które na noc pastuch prowadził na łąki, nierzadko zabierając ze sobą małego Gienia. Krowy też cztery, do tego świnie i owce, drób wszelkiej maści... No i przede wszystkim te hektary.
– Myśmy mieli tę działkę troszeczkę na górce, niżej droga bita była. Jak wojna wybuchła i 17 września Ruskie weszli, to oni szli dzień i noc. Czapki szpiczaste, konnica, tankietki... – wylicza pan Eugeniusz. – Zachodzili mleka się napić, mieliśmy duży sad, to owoce brali. Nie można powiedzieć, grzeczni byli... A na jesieni przyszło dwóch chłopów w łapciach i jakiś naczelnik, żeby rozkułaczyć nasze gospodarstwo. Musieliśmy oddać krowę, konia, część dobytku.
Matka chodziła na torf
W tym czasie coraz głośniej mówiło się o wywózce. – Polacy już wiedzieli trochę, już szykowali się do wyjazdu. Napiekli chleba, kto miał świnię, to zabił, słoninę dobrze posolił. No i czekaliśmy, co będzie – przyznaje pan Eugeniusz. – Przyjechali w nocy: „Zbierajcie się! Jedziecie do innej obłasti. Macie godzinę czasu”. Ciemno, światła nie było... Jeden z nich ukradkiem szepnął: „Bierzcie wszystko: piłę, siekierę, ciepłe kożuchy”. Matka trochę pozbierała, mieliśmy suchary, mięso posolone, podwędzone... Na sanie i do miasta. To chyba był Mińsk. Załadowali nas do wagonu, były trzy półki, myśmy spali na samej górze. Na środku dziura wycięta, taki lej, i tam się załatwiało. A wagony zamknięte. Od czasu do czasu otwierali drzwi, może co drugi dzień wodę dawali, chyba też gotowaną. A pić się chciało, dzieci oblizywały zamarznięte nity.
Minęli Ural, Swierdłowsk... Gdy transport z zesłańcami dotarł do celu, gdzieniegdzie śnieg już topniał. – Baraki, strasznie dużo pluskiew, karaczany. W pokoju było nas trzy rodziny, razem trzynaście osób – wspomina pan Eugeniusz. – Powiedzieli, że możemy odejść najdalej 500 metrów od baraków, a to były już góry, skały, kopalnie rud żelaza, stare, pozawalane, a dalej nowe. Tam zatrudniali mężczyzn, a matka chodziła na torf. Kopali torf, układali w foremki, ubijali, suszyli i to do palenia było.
Wtedy jeszcze nie głodowali. W sklepie można było kupić coś do jedzenia, bez kartek. Chleba na razie nie brakowało. – Ale z czasem wprowadzili kartki. Ten, co pracował w kopalni, dostawał kilo chleba, matka gdzieś 700 gramów, a dzieci po 300. To już jeść nam się chciało – nie ukrywa pan Eugeniusz. – Matka poszła do kopalni, miała wypadek, z nogą leżała w szpitalu. Musieliśmy sobie radzić sami. Jak matka wyszła ze szpitala, chodziła pracować do kołchozu. Już coraz gorzej było.
Głód już był cholerny
Nadzieja pojawiła się wraz z wieścią o podpisanym układzie Sikorski – Majski w lipcu 1941 roku. Mały Gienio trafił do przedszkola, otwarto szkołę, do której dzieci chętnie chodziły, także dlatego, że mogły tam coś zjeść... Można było mówić, śpiewać, modlić się po polsku. Mężczyźni i dorastający chłopcy ruszyli do armii Andersa, która formowała się w Buzułuku, Tatiszczewie i Tockoje. Sieroty, takie jak rodzeństwo Bonderowiczów, mogły zostać zabrane do Anglii. „Gdzie ta Anglia jest? Jak mamy umrzeć, to umrzemy tu, na Syberii” – powtarzała pani Stanisława. Długo się wahała, wreszcie naszykowała zapas chleba i wraz z dziećmi też chciała wyjechać. Niestety, decyzję podjęła zbyt późno i nie dostała zgody.
– Zjedliśmy ten chleb i żeśmy głodowali. Głód już był cholerny – zaznacza pan Eugeniusz. – Na wiosnę, jak śnieg się roztopił, to z siostrą wydłubywaliśmy zmarznięte ziemniaki z pola. Gotowało się je, ale to jakby taki kisiel się robił. Soli nie było… Ja do tej pory chleb szanuję, nie wyrzucam. Mnie zawsze chleb smakował, każdą kruszynkę się podniosło. Kto nie głodował, nie wie, co to jest głód. Ja z głodu byłem tak spuchnięty, że na oczy nie widziałem... Po lebiodę, pokrzywę trzeba było iść przez las, kawał drogi. Raz my zobaczyli na polu, że posiali groch, zaczęliśmy wydłubywać. Przyjechał jakiś stróż na koniu, jak rzemieniem po plecach przeciągnął...
Ziemniaki jadłem na surowo
W 1943 roku w Sielcach nad Oką formowała się dywizja kościuszkowska, chętnych nie brakowało. Zaczęły też powstawać polskie domy dziecka. – Ludzie podpowiadali matce, żeby nas oddała, że sobie nie poradzi. Tak zrobiła – relacjonuje pan Eugeniusz. Razem z siostrą Stefanią, pod opieką pewnej Polki, ruszyli w podróż do Monetnej. Tam czekał na nich piętrowy budynek z drewna. Pusty. Trzeba było wszystko zorganizować. Spali na wojskowych noszach, podniesionych na koziołkach, przykryci kocami. Około stu dzieci, dziewczynek i chłopców. – Zimno było jak cholera – wzdryga się pan Eugeniusz.
– Przyjechaliśmy jakoś na jesień. Były korzenie po kapustach, kaczany, to my żeśmy wygryzali ten środek. Później zaczęliśmy chodzić do szkoły, ja do pierwszej klasy. Zawsze szybciutko odrobiłem lekcje i leciałem do kuchni obierać ziemniaki. Ja z kilo ziemniaków potrafiłem tam zjeść, na surowo. Sam się dziwię, nie mogę uwierzyć, że te ziemniaki tak jadłem.
– Najgorzej, jak przychodziła zima – kontynuuje pan Eugeniusz. – Musieliśmy być samowystarczalni. Starsze chłopaki jechali do tajgi, ścinali drzewa i cięli na metrówki może. Mieliśmy konia i tym koniem zwozili do wąskotorówki i do domu dziecka. A my mieliśmy obowiązek pociąć to na klocki, porąbać i dziesięć takich stosów metrowych trzeba było przyszykować codziennie.
Tymczasem front śmiało przesuwał się na zachód. Najstarsza siostra Jadwiga z matką przedostały się „na tę prawdziwą Ukrainę, blisko Morza Czarnego, gdzie drzewa już nie rosły, tylko jakieś krzaki. I pola, że nie było widać końca. Lepianki z gliny, ze słomy”. – Tam Polacy już odżyli. Owoce były, kawony... – zauważa pan Eugeniusz.
Mieliśmy tam raj
W domu dziecka w Monetnej wraz z siostrą Stefanią doczekali końca wojny. Wreszcie wiosną 1946 roku gruchnęła wieść, że wracają do Polski. Polski, której oboje za bardzo już nie pamiętali. Zaprzyjaźnione Rosjanki – do jednej z nich mały Gienio od czasu do czasu chodził sobie podjeść – pomogły udekorować wagony i transport ruszył do punktu zbornego w Płocku. Tam siostrę skierowali do placówki w Sławięcicach pod Kędzierzynem-Koźlem, a brata do szpitala w Warszawie, z powodu czyraków na głowie. – Prześwietlili nas ze trzy razy, to włosy garściami wyciągałem. Warszawiacy przynosili nam cukierki, owoce, zabawki, jak usłyszeli, że my Polacy z domu dziecka z Rosji... – podkreśla pan Eugeniusz, który ze stolicy trafił do Krakowa, a stamtąd także do Sławięcic. – Domem dziecka opiekowała się żona wpływowego polityka. Mieliśmy tam raj: czekolady, ciastka z orzechami.
Będąc w Sławięcicach, rodzeństwo dowiedziało się, że Jadwiga z matką osiedliły się w Kaczenicach pod Nowogrodem Bobrzańskim. Rodzina się odnalazła, dzięki pomocy pewnego wojskowego wreszcie się spotkała. Później Stefania i Eugeniusz jeździli do Kaczenic na wakacje, bo wciąż mieszkali w Sławięcicach, gdzie chodzili do szkoły. Po szóstej klasie dorastający Gienio wybrał się po naukę do Łodzi. Następną klasę ukończył z dobrym wynikiem i dostał się do Państwowej Szkoły Techniczno-Przemysłowej, którą sobie wymarzył. Ale po wakacjach okazało się, że został wykreślony i przeniesiony do innej zawodówki. Prawdopodobnie dlatego, że musiało się zwolnić miejsce dla kogoś innego, a on był dzieckiem z ochronki, więc... Przyznana sądownie opiekunka, której się poskarżył, tylko rozłożyła ręce. Rozczarowany, bez krzty entuzjazmu, skończył tę szkołę. A za złotówki zarobione podczas praktyk kupował części i złożył sobie elegancki rower, na cienkich oponach, prawie jak kolarzówka. Po szkole wrócił do matki, do Kaczenic...
Eugeniusz Bonderowicz
pracował w żwirowni w Nowogrodzie Bobrzańskim. – Sto wagonów żwiru dziennie szło na budowę Pałacu Kultury i Nauki – wspomina. W tym czasie ukończył kurs na motorzystę. Pracował 10-12 godzin dziennie, dobrze zarabiał. Przeniósł się jednak do Zielonej Góry i zatrudnił się jako początkujący mechanik w PKS-ie. Za naprawę koła, co niekiedy zajmowało ze trzy godziny, płacili 6 zł. Po wojsku nadal robił w PKS-ie. Później dojeżdżał do pracy w jednostce w Kośnie Odrzańskim. Ale kiedy dowiedział się, że dostanie mieszkanie w Zielonej Górze, wylądował w Zastalu (płacili 8 zł za godzinę), zdobył uprawnienia mistrzowskie w izbie rzemieślniczej. Następnie trafił do Miejskiego Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego (12 zł za godzinę), a gdy przyszła moda na wyjazdy na kontrakty do NRD, skorzystał z okazji. Ponieważ miał uprawnienia spawalnicze, diagnostyczne, został przyjęty momentalnie, za 1200 marek miesięcznie plus 1600--1800 złotych tzw. rozłąkowego. Po półtora roku wrócił, kupił samochód i został taksówkarzem – aż do emerytury.