Kazachstan. Bez szansy na wolność i niezależność od Rosji?
O brutalnie stłumionych protestach Kazachów i możliwych konsekwencjach tych wydarzeń mówi Krzysztof Strachota, kierownik Zespołu Kaukazu i Azji Centralnej z Ośrodku Studiów Wschodnich w Warszawie.
Spodziewał się pan wybuchu protestów na taką skalę w Kazachstanie?
Powodów do niezadowolenia tam nie brakuje. I nie myślę tylko o drastycznej podwyżce ceny gazu na początku roku. W państwach autorytarnych, w których nie ma szansy na pokojową, demokratyczną zmianę władzy, wstrząsy społeczne są nieuniknione. To również typowy w takich systemach sposób zmiany społecznej i politycznej, walki elit. Dla mnie zaskakująca była - oprócz samego, przypadkowego przecież, momentu - przede wszystkim wielka skala protestów i szybkość, z jaką rozlały się na większość Kazachstanu.
Równie szybko stłumiły je jednak władze, wspomagane przez rosyjski kontyngent wojskowy. Wystąpienie Kazachów było skazane na porażkę?
Te protesty były gwałtowne, ale bez zaplecza w postaci organizacji politycznych i liderów, którzy przejęliby kierownictwo ruchu, jednocząc ludzi, formułując cele i żądania. Decydująca o ich klęsce była jednak rosyjska interwencja. Kazachstan jest niezwykle ważny dla Rosji i Chin. Leży w miejscu, w którym żadne z tych państw nie pozwoliłoby, aby władzę przejęły niekontrolowane przez nich siły, ani na chaos. Kazachstan posiada znaczne zasoby surowców energetycznych, znajduje się tam też postsowiecki, największy na świecie, ośrodek lotów kosmicznych Bajkonur, którym zarządza Rosja. W sąsiednim Kirgistanie kilkakrotnie dochodziło już do rewolt, przewrotów, podczas których władzę obalała ulica i Kreml nie podejmował tam tak zdecydowanych kroków jak w Kazachstanie, bo to państwo ma nieporównywalnie mniejsze znaczenie gospodarcze i polityczne.
Prezydent Kazachstanu Kasym-Żomart Tokajew twierdzi, że za protestami stały bliżej niesprecyzowane zagraniczne siły. Mówił nawet o 20 tysiącach terrorystów przeszkolonych w górskich obozach.
To przede wszystkim propaganda na użytek wewnętrzny i zewnętrzny. Tokajew nie wskazał, który kraj miałby rzekomo wyszkolić i przysłać ludzi do obalenia jego władzy; jeśli byli tam profesjonalnie terroryści to raczej przy okazji i wtórnie wobec protestów. Wymowa tych oskarżeń sugerować może jedynie, że chodziło mu o bliżej nieokreślone siły pochodzące z południa - Kirgistanu, Afganistanu czy innej przestrzeni azjatyckiej. Rosyjscy komentatorzy dopatrują się, oczywiście, ręki Zachodu i władz w Kijowie, które prowokując wybuch w Kazachstanie, chciały odciągnąć uwagę Rosji od Ukrainy.
To tylko rosyjska propaganda, czy faktycznie jacyś ludzie czy organizacje z Ukrainy mogły wspierać protesty w Kazachstanie?
Trudno powiedzieć. Na Ukrainie nie brakuje ludzi, którzy mocno kibicowali protestom Kazachów. Krążą plotki, że w Kijowie gościł Muchtar Abliazow, mieszkający obecnie w Paryżu założyciel opozycyjnego ruchu Demokratyczny Wybór Kazachstanu. To dość kontrowersyjna postać - były bankier i oligarcha, które mieni się teraz liderem kazachskiej opozycji. Nawet jednak, jeśli ktoś z Ukrainy faktycznie wspierał protesty w Kazachstanie, to nie ma żadnych podstaw, by twierdzić, że realizował politykę państwa ukraińskiego. Na Ukrainie, jak w każdym demokratycznym kraju, jest ogromna przestrzeń społeczna, w której działają różni ludzie i organizacje.
Protesty w Kazachstanie, a tym bardziej zmiana władzy byłaby korzystna dla Ukrainy, zagrożonej rosyjską agresją.
Gdyby w Kazachstanie doszło do długotrwałej destabilizacji czy jakiegoś sukcesu ruchu protestów, to z pewnością odciągnęłoby uwagę Rosji od zaangażowania przeciw Ukrainie. Kreml nie ma środków, by prowadzić równocześnie poważne działania wojenne na dwóch kierunkach. Ale właśnie dlatego był zainteresowany szybkim zduszeniem manifestacji w Kazachstanie.
Brutalne zaprowadzenie porządku przez prezydenta Tokajewa, wspartego przez Rosję, wzmacnia jej rolę w Kazachstanie, a pośrednio także w rozgrywce z Ukrainą i Zachodem?
Oczywiście. W Kazachstanie rola Rosji wzrosła niepomiernie. Można mówić, że to państwo stało się praktycznie nieformalnym wasalem Kremla. Wzmocniła się też rola Rosji w ramach Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, która zrzesza część postsowieckich republik. Po raz pierwszy pokazała ona, że jest w stanie w kilka dni wymusić na pozostałych państwach sojuszniczych wysłanie kontyngentu wojskowego, w którym Rosjanie są, rzecz jasna, wiodącą siłą. Putin pokazał, że Rosja potrafi szybko, sprawnie i zdecydowanie reagować w obronie swoich interesów. To miał być czytelny komunikat dla wszystkich, że nie da się bez niej nic zrobić na obszarze Wspólnoty Niepodległych Państw.
Apel prezydenta Tokajewa o pomoc wojsk rosyjskich był jego inicjatywą, czy raczej wynikiem nacisku Kremla?
Wydaje mi się, że tu zbiegły się trzy wątki, których wagi nie jestem w stanie w tej chwili ocenić. Można się jedynie zastanawiać, który był decydujący. Tokajew mógł się obawiać, że własnymi siłami nie poradzi sobie z protestującymi. Na pewno nie był pewien lojalności całego aparatu bezpieczeństwa, skoro na początku wystąpień część funkcjonariuszy przyłączyła się do demonstrantów. Dziś w Kazachstanie krążą niepotwierdzone informacje, jakoby protesty de facto były operacją służb specjalnych wymierzoną w urzędującego prezydenta. Nie przypadkiem też szef Komitetu Bezpieczeństwa Narodowego (kazachskiego KGB) Karim Masymow został najpierw zdymisjonowany, a następnie aresztowany pod zarzutem bardzo poważnych zaniechań. Tokajew musiał zakładać, że jeśli on nie wezwie na pomoc Rosji, to zrobią to jego wewnętrzni przeciwnicy, występując o „bratnią pomoc” i usuwając go ze stanowiska. Najważniejsze jednak było nie to, czego on chce, ale czego życzy sobie Kreml. Oficjalny apel o interwencję pozwolił bowiem Rosji zaprezentować się jako suweren na obszarze postsowieckim, który wysyła pomoc wojskową, by przywrócić pokój w sąsiednim kraju.
Część komentatorów twierdzi, że protesty mogły być elementem rozgrywki wewnątrz kazachskiej elity władzy, to jest między bliskim kręgiem ludzi rządzącego prawie 30 lat prezydenta Nursułtana Nazarbajewa a jego następcą Tokajewem, który dwa lata po objęciu rządów postanowił zerwać z kuratelą dawnego pryncypała i jego klanu.
Tego zapewne nigdy nie odkryjemy do końca. Historia uczy, że w systemach autorytarnych protesty społeczne są okazją, by wymusić zmianę władzy. Tak było choćby w Polsce w latach 1956, 1970 i 1980. Nie wiemy, czy ktoś sprowokował protesty w Kazachstanie, czy też, kiedy już wybuchły, zobaczył w nich szansę do rozgrywki o władzę. Sam Nazarbajew raczej nie byłby już do tego zdolny. To stary, schorowany człowiek, który dwa lata temu z trudem dopracował się obecnego systemu sukcesji z jego głównym beneficjantem - Tokajewem. Nie wykluczam, że ktoś z oponentów urzędującego prezydenta mógł liczyć na rozegranie protestów na własną korzyść. Ale to są tylko spekulacje.
Taką rozgrywającą mogła być na przykład najstarsza córka Dariga Nazarbajewa, którą przez pewien czas brano pod uwagę jako następczynię ojca w roli prezydenta.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień