Katastrofa pod Skwierzyną. Autobus spadł z mostu do Obry. Ludzie się utopili
Był jesienny wieczór. Poniedziałek, 25 października 1965 roku. Autobus jadący z Londynu do Poznania, pokonując most na Obrze koło Skwierzyny, uderzył w ciężarówkę, wyłamał barierę i wpadł do rzeki. Zginęło 15 z 49 podróżujących osób.
Choć od wypadku minęło już ponad 50 lat, do dziś niektóre pytania pozostają bez odpowiedzi. Do tragedii doszło o godzinie 21.20 na trasie Gorzów - Skwierzyna. Autobus rejsowy leyland przedsiębiorstwa Nederlandas Bunst Revers Matschspij Zeist z Londynu do Poznania o godzinie 19.45 przekroczył granicę w Świecku.
Dlaczego jechał dłuższą drogą?
Nie wiadomo, dlaczego holenderski kierowca Thomas D. nie pojechał na Poznań najczęściej uczęszczanym szlakiem E-8 przez Torzym, tylko wybrał okrężną drogę. Po godzinie 21 leyland wjeżdżał na most na Obrze od strony Gorzowa. Mimo że przed nim były znaki ostrzegawcze i bariera osłaniająca roboty drogowe, kierowca nie zwolnił. Potrącił barierkę, ostro skręcił w lewo i uderzył w stara z oddziału PKS z Bielska-Białej. Kierowca stara, widząc rozpędzony autobus, hamował i w momencie uderzenia niemal stanął. Leyland odbił się, całą siłą dziesięciotonowego kolosa uderzył w barierkę, wyłamał ją i runął do rzeki. Spadł na prawy bok do Obry.
Straszne sceny w ciemności
Reporter „Gazety Zielonogórskiej” pisał wtedy: „Wśród nieprzeniknionych ciemności rozgrywała się tragedia pięćdziesięciu osób, w tym trojga dzieci. Kierowcy samochodów, nadjeżdżających z Gorzowa i Skwierzyny, usłyszeli rozdzierające krzyki, jęki i wołania o ratunek. Wszyscy przejeżdżający pospieszyli natychmiast z pomocą i swymi pojazdami przewozili rannych i konających do najbliższego szpitala w Skwierzynie. Następnie nadjechały karetki pogotowia z Międzyrzecza, Gorzowa i Zielonej Góry”.
Szukając przyczyn wypadku, gazeta opierała się na informacjach podawanych przez prowadzącą śledztwo Komendę Wojewódzką MO w Zielonej Górze. Te, biorąc pod uwagę dzisiejsze standardy, były bardzo skąpe i niewiele wyjaśniające. Stwierdzono na przykład, że w trakcie kolizji ciężarówka stała lub posuwała się nieznacznie do przodu siłą poślizgu przy hamowaniu. „Biegli wykluczają kategorycznie okoliczność, jakoby odbicie się autobusu od ciężarówki było przyczyną runięcia na bariery mostu” – pisał reporter.
Bilans katastrofy był straszny. Na miejscu zginęło 14 osób, dzień później w szpitalu w Skwierzynie zmarła 15. ofiara. Nie można było odnaleźć ciała pięcioletniej dziewczynki. Jej matka i 12-letni brat zostali ranni i przebywali w szpitalu w Skwierzynie. Ekipy przeszukiwały Obrę aż do ujścia Warty. Ciało dziecka odnaleziono dopiero po kilkunastu dniach. W autobusie, oprócz 49 pasażerów, głównie Polaków wracających z odwiedzin krewnych w Anglii (było też kilku naszych rodaków mieszkających na stałe w Wielkiej Brytanii), znajdowali się dwaj holenderscy kierowcy i angielski pilot.
Nie można było odnaleźć ciała pięcioletniej dziewczynki. Jej matka i 12-letni brat zostali ranni i trafili do szpitala
Pytania bez odpowiedzi
Sprawę okrył mrok tajemnicy. W archiwum „Gazety Zielonogórskiej” z października-listopada 1965 roku, poza relacjami o samym wypadku, opisami ofiarności milicjantów i lekarzy ratujących ocalałych pasażerów, jest imienna lista wraz z miejscem zamieszkania i wiekiem pasażerów, którzy zginęli. Jest też postawione pytanie: Dlaczego kierowca jechał zupełnie „egzotyczną” trasą, a nie ówczesną E-8, która prowadziła z Berlina do Poznania? Niestety, nie ma na nie odpowiedzi. Nie wiadomo, z jaką szybkością jechał autobus, dlaczego zignorował znaki ostrzegawcze.
Jak to się stało, że Eugeniusz R., kierowca stara z Bielska-Białej, zdołał wyskoczyć z ciężarówki, czemu zresztą zawdzięcza życie? Co z badaniem tachometru rejestrującego szybkość autobusu i inne parametry jazdy, który wymontowano z wraku i przekazano do Zakładu Kryminalistyki MO?
W gazecie, oprócz wspomnianych informacji o ofiarności milicjantów i lekarzy w ratowaniu tych, którzy przeżyli, komunikatach o stanie zdrowia ludzi przebywających w szpitalach, nie ma odpowiedzi na pytanie o przyczynę katastrofy.
Spadł z czterech metrów
Wypadek pamięta Stanisław Fąfera, prokurator w stanie spoczynku, który wówczas był prokuratorem powiatowym w Gorzowie. - Wracałem z synem z Częstochowy - wspomina. - Byłem wtedy na urlopie. To było rankiem, dzień po zdarzeniu. Stanęliśmy w korku pod Skwierzyną. Poszedłem sprawdzić, co się stało. Okazało się, że wypadek, a na miejscu byli już prokuratorzy. Pojechałem do Gorzowa, wróciłem, jak tylko mogłem najszybciej. Wrak jeszcze był na miejscu, ale już przesunięty. Nurtowało nas pytanie, jak to się stało, że tyle osób zginęło. W sumie autobus spadł z wysokości czterech metrów, rzeczka w tym miejscu była płytka. Jak się okazało po sekcji zwłok, co zresztą od razu podejrzewaliśmy, większość ofiar po prostu się utopiła, a nie zmarła w wyniku obrażeń związanych z upadkiem. Autobus spadł w poprzek Obry i utworzył jakby tamę, woda się spiętrzyła. Ludzie w większości spali, zostali przyciśnięci przez tych siedzących po przeciwnej stronie i utopili się. Ustalenie przyczyn nie było trudne. Holenderski kierowca samowolnie zmienił trasę. Nie pamiętam już, czy on kogoś tam po drodze wysadzał, czy o przysługę prosił go któryś z pasażerów. W sumie naruszył tylko regulamin swojej firmy. Nie byłoby problemu, bo w Skwierzynie wjechałby na drogę do Poznania. Poruszał się jednak dość szybko. Zrobił błąd, wjechał na nieczynny pas mostu, chciał wrócić na czynny, lewy. Tam z przeciwka jechała ciężarówka. Przypuszczam, że gdyby miał mniejszą prędkość, doszłoby do zderzenia, ale nie spadłby z mostu i z pewnością bilans nie byłby tak tragiczny.
Kożuch i skradzione rzeczy
Prokurator Fąfera: - Przyjechał właściciel firmy. Okazało się, że to Polak, nazywał się Lewandowski. Mówił, żebyśmy zrobili wszystko, by poszkodowani dostali jak największe odszkodowania. Twierdził, że ma bardzo dobre ubezpieczenie. Śledztwo szybko przejęła Prokuratura Wojewódzka w Zielonej Górze. Z tego, co pamiętam, holenderski kierowca był trzeźwy. Został oczywiście aresztowany. Siedział bodaj dwa miesiące. Firma wpłaciła za niego wysoką kaucję. Zwolniono go, ale jak można było się spodziewać, nie stawił się w sądzie. Sprawę umorzono, bo nie było szans na ściągnięcie go do Polski i osądzenie. Z tego, co opowiadali mi koledzy, którzy pojawili się tam pierwsi, na miejscu był straszny chaos. Nie wiadomo było, gdzie zrobić sekcje, a trzeba było wykonać kilkanaście. W czasie akcji ratunkowej ukradziono jednej z ofiar kożuch. Na szczęście złodzieja, którym okazał się wojskowy, zatrzymano praktycznie na gorącym uczynku. Potem była jeszcze sprawa zniknięcia rzeczy z posterunku MO w Skwierzynie, gdzie składowano dobytek ofiar. Było prowadzone postępowanie, ale tę sprawę umorzono z powodu niewykrycia sprawców. Z taką straszną katastrofą miałem do czynienia po raz pierwszy.
Gdyby wydarzyło się to dziś...
Sprawę przykrył mrok. W końcu zdarzyło się to ponad 50 lat temu. Wówczas informacje na łamach „Gazety Zielonogórskiej” były bardzo skąpe. Ani słowa o chaosie i kradzieży rzeczy ofiar. Gdyby do katastrofy doszło dziś, z pewnością przez kilka dni nie schodziłaby ona z pierwszych stron gazet i czołówek programów informacyjnych, a jej przebieg byłby dokładnie przeanalizowany. Od razu byłoby też wiadomo, po co holenderski kierowca zmienił trasę, z jaką szybkością jechał, jak uderzył w stara i dlaczego spadł do rzeki. Inaczej byłoby tylko z personaliami kierowców i ofiar. W gazecie podane są ich imiona i nazwiska, wiek i miejsce zamieszkania.
„Pierwszą osobą, która pośpieszyła z pomocą ofiarom katastrofy, był kierowca ciężarówki z Bielska-Białej Eugeniusz R(...). Dzielnie spisywał się holenderski kierowca Thomas D(...), który sam ciężko ranny, pomagał pasażerom autobusu w wydostaniu się z wody” - informowała „Gazeta Zielonogórska” 29 października 1965 roku.