Karol Kot, czyli jak Kraków uległ psychozie
Był pierwszym powojennym mordercą, który rozpętał wręcz histeryczny lęk. Nazywano go Wampirem z Krakowa, choć wyglądał na zwykłego, przeciętnego chłopca. Atakował kobiety, zanim skończył 18 lat.
Tamtego dnia wyszedł z kościoła kapucynów i skręcił w prawo. Po drodze minął Technikum Energetyczne, którego był uczniem i którego tarczę nosił na ramieniu. Był poniedziałek, 21 września 1964 roku. Karol Kot był już po lekcjach. Po drodze wstąpił do kościoła Sióstr Sercanek. Kobieta, która wtedy się w nim modliła, miała na sobie płaszcz. Być może to uratowało jej życie.
Atak w kościele
- Gdy uklękła, podszedłem do niej, wyjąłem bagnet i ciosem od dołu dźgnąłem ją silnie w plecy, mierząc na wysokości serca, tak aby cios był śmiertelny - zeznawał po czasie. Kobieta poczuła uderzenie i ukłucie w plecy. Upadając, zdążyła zauważyć wybiegającego chłopaka. Karol nie miał skończonych 18 lat. Tamtego dnia Helena Węgrzyn wyszła z kościoła o własnych siłach. Kobieta, którą spotkała przed świątynią, powiedziała, że jej płaszcz na plecach jest rozcięty. Lekarz stwierdził niewielką ranę ciętą. Próba zabójstwa się nie udała, ale dla Kota to był dopiero początek.
Po dwóch dniach zaatakował na ul. Skawińskiej. Chłopak mieszkał z rodzicami w pobliżu, przy ul. Meiselsa 2, na drugim piętrze. Chociaż wychował się w typowej inteligenckiej rodzinie, od dziecka miał nietypowe pasje. W pokoju trzymał kolekcję noży, zbierał atlasy anatomiczne i podręczniki medycyny sądowej. Z balkonu miał widok na świątynię oo. Augustianów. Ale Karol Kot nie zaatakował tym razem w kościele. Możliwe, że za kobietą wysiadł z tramwaju na placu Wolnica i ruszył jej śladami. Franciszka Lewanowska prowadziła stołówkę przy Kongregacji Żydowskiej na ul. Skawińskiej 2. Zaatakował, gdy wchodziła po schodach. Skończyło się na wąskiej ranie.
Przemysław Semczuk, dziennikarz i autor książki o Karolu Kocie „M jak morderca” podkreśla, że chłopak działał bez żadnej strategii: - Jego ataki wydają się chaotyczne i przypadkowe. I to właściwie stwarza największy kłopot śledczym, którzy próbują następnie doszukać się pewnego schematu działania. Kot mógł zaatakować w każdej chwili, każdego - dziecko, kobietę, osobę starszą. Dotarcie do sprawcy w takiej sytuacji jest szalenie trudne, bo nie kieruje się on logicznym kluczem.
Noże i trucizny
A jednak do kolejnego morderstwa doszło w kościele. Karol Kot zaatakował Marię Plichtę, która doglądała kościoła sióstr prezentek przy ul. św. Jana w zamian za utrzymanie. Kot zeznawał potem: - „(…) kolejną ofiarę przyuważyłem na ulicy. Wszedłem za nią do przedsionka klasztoru Prezentek i tam uderzyłem nożem w plecy. Potem w najbliższej bramie starłem krew z noża i palec oblizałem”. Starsza kobieta zmarła w szpitalu.
Podczas przesłuchania Kot nie ukrywał sadystycznych skłonności: - „Z rodzicami jeździłem na wakacje do Pcimia. Było nudno, chodziłem więc do tamtejszej rzeźni i asystowałem przy zabijaniu cieląt. Lubiłem ten widok i w końcu zasmakowałem w ciepłej krwi” - mówił.
Wampir z Krakowa przylgnął do Karola Kota na dobre. Nie chodziło tylko o jego zwichrowaną psychikę, ale i realia czasów, w których mordował. - Dziś nazywamy Karola Kota seryjnym mordercą, bo rzeczywiście mieści się w takiej grupie. Ale to były lata 1964-1966, zaś termin „seryjny morderca” powstał pod koniec lat 80 w USA, w biurze śledczym FBI. W Polsce nikt nie mógł więc mówić o seryjnym mordercy. Za to określenie „wampir” w tego rodzaju sprawach było dosyć powszechne i używali go także milicjanci - mówi Przemysław Semczuk.
Ale w 1965 roku jeszcze nikt go nie przesłuchuje, Kot swobodnie spaceruje po mieście. I postanawia zmienić taktykę. Kupuje arsenian sodu, który ma posłużyć do otrucia kolejnych ofiar. Po łyżeczce substancji wsypuje do butelek piwa, oranżady i octu, które pozostawia na mieście lub w restauracjach. Pułapkę zastawia w wielu miejscach. Przez kolejne dni przetrząsa miejskie gazety w oczekiwaniu na informację o otruciach. Czasopisma milczą, nie wiedzą o tym wypytywani przez Kota mieszkańcy Krakowa. Wszystko wskazuje na to, że ofiary, na które czekał, nie sięgnęły po zostawione dla nich napoje.
Tragedia na sankach
W 1966 roku ferie rozpoczęły się w połowie lutego. Z tej okazji miasto zorganizowało dla dzieciaków zimową atrakcję - w planie były zawody sportowe i zabawy przy Kopcu Kościuszki. 13 lutego wybrał się tam 20-letni Karol Kot.
W lipcu 1966 roku, dokładnie pięć miesięcy po tamtych wydarzeniach, „Dziennik Polski” wraca do tamtego dnia: „13 II br. dokonano w okolicy Kopca Kościuszki makabrycznego morderstwa. Ofiarą padł 11-letni chłopiec. Stało się to w biały dzień, gdy w pobliżu na stoku Kopca młodzież szkolna uczestniczyła w zawodach saneczkarskich i setki osób odbywały niedzielny spacer aleją Waszyngtona. Leszek Całek - uczeń szkoły podstawowej nr 4 przy ul. Smoleńsk wybrał się w tym dniu na sanki. Kilka minut po godzinie 11 znaleziono leżącego na śniegu chłopca, któremu zadano w tułów wiele ciosów nożem. Niestety, były one śmiertelne.”
Leszek Całek tamtego dnia też chciał wystąpić w zawodach saneczkarskich, ale jego stare żelazne sanki miały złamany szczebel. Nieprzytomne dziecko znalazł przypadkiem pracownik przedsiębiorstwa naftowego.
Przemysław Semczuk: - Sprawa szybko obiegła gazety i wywołała strach w mieście. Panika, która wybuchła, rozchodziła się też plotką: ktoś przewrócił się na plantach, bo zasłabł, ale mówiono, że wampir znowu zaatakował. Kobiety, chcąc bronić się przed atakiem nożownika, zakładały na plecy pokrywki od garnków. Wszędzie widziano zagrożenie, skarżono się na milicję, że nic nie robi.
Mieszkańcy miasta już po pierwszym morderstwie dokonanym w kościele św. Jana nie czuli się bezpiecznie, kolejne doniesienia o atakach wzmagały powszechny strach. W kwietniu 1966 roku Kot zaatakował np. Małgorzatę P. Dziewczynkę zobaczył na klatce schodowej w budynku przy ul. Sobieskiego 12. Małgosia szła do skrzynki na listy, wtedy wbił jej nóż, kilkanaście razy. Cudem przeżyła.
Poczytalny czy nie?
Karol na przestrzeni tych lat zabił dwie osoby, a dziesięć usiłował zamordować. Poza tym był odpowiedzialny za cztery podpalenia. Takie usłyszał zarzuty.
Policja trafiła na jego trop dzięki koleżance, której Kot się zwierzał. Na początku czerwca został aresztowany, niewiele wcześniej zdał maturę.
- „No dobrze, tylko szybko wyjaśniajcie (o co chodzi - przyp. red.), bo złożyłem papiery do Wyższej Szkoły Oficerskiej i chcę w terminie przystąpić do egzaminów wstępnych” - mówił milicjantom, którzy mieli zaprowadzić go na komendę (tę sytuację opisał Bogusław Sygit w książce „Kto zabija człowieka - najgłośniejsze procesy w powojennej Polsce”). Do Wyższej Szkoły Oficerskiej nigdy nie poszedł. Po ujęciu 14 lipca 1966 r. przyznał się do przestępstw, z dumą opisując przebieg zbrodni. Kot chełpił się swoimi morderczymi planami i ich rezultatem. Uśmiecha się ze zdjęć zrobionych podczas wizji lokalnych.
Przemysław Semczuk w „M jak morderca” opublikował notatki policyjne i Akta Sądu Wojewódzkiego w Krakowie, w którym toczyło się postępowanie: - W wielu publikacjach mówi się, że milicja podczas tego śledztwa podejmowała błędne działania albo całkiem to zaniedbywała. Z dokumentów wynika, że milicjanci postępowali zgodnie ze sztuką, a sprawę traktowano bardzo poważnie - mówi autor.
Semczuk podkreśla, że sam przebieg procesu był wyjątkowy w historii polskiego sądownictwa. Chodzi o to, że sędzia dopuścił się - jak później nazwano to w prasie - „pojedynku biegłych”. Na sali sądowej były obecne dwa zespoły - biegłych z Grodziska Mazowieckiego i z Krakowa, którzy zajmowali różne stanowiska w tej sprawie. Zdaniem naukowców z krakowskiej Akademii Medycznej Karol Kot z powodu choroby psychicznej nie był w pełni świadomy swoich czynów. Ale sąd przychylił się do odmiennej opinii.
- Dramaturgii całemu procesowi dodawał także samo zachowanie oskarżonego. Kot co chwilę wpadał w histerię, krzyczał, uderzał się po głowie, wołał: „krew, brzytwa!”, wpadał w szaleństwo. Wyraźnie sprawiało mu też przyjemność słuchanie zeznań pokrzywdzonych - dodaje Semczuk.
Całą scenę oglądali z sądowej widowni uczniowie Technikum Energetycznego, którego nauczyciele postanowili zorganizować przy okazji lekcję wychowania społecznego.
Głos miasta
Karol Kot został stracony przez powieszenie 16 maja 1968 roku. Rzekoma sekcja zwłok miała wykazać rozległego guza mózgu.
Takie przypadki były już znane na świecie. Dwa lata wcześniej, w 1966 wykonano sekcję mózgu amerykańskiego mordercy Charlesa Whitmana - wtedy badanie potwierdziło obecność guza uciskającego część mózgu odpowiedzialną za odczuwanie agresji i lęku. - Historia wampira z Krakowa obrosła w wiele mitów, legend i opowieści. I chyba największym mitem jest ten dotyczący guza mózgu i sekcji zwłok, która nigdy nie została wykonana - mówi Przemysław Semczuk.
Kim naprawdę był Karol Kot? Dziś wszystko wskazuje na to, że wampir z Krakowa zmagał się z trudną chorobą psychiczną. Czy sąd mógł podjąć inną decyzję? - Można było stwierdzić jego niepoczytalność i umieścić w zakładzie psychiatrycznym. Byłby to sposób tzw. detencji dożywotniej. Ale społeczeństwo miało ogromny wpływ na to, jak potoczy się sprawa Kota, a agresja, którą krakowianie żądni krwi mordercy okazali w dziesiątkach listów, zaważyła na wyroku. Można powiedzieć, że mieszkańcy Krakowa powiesili Karola Kota, bo nawet sędzia przyznał, że w tych warunkach nie było mowy o innym wyroku - podkreśla Przemysław Semczuk.
Karol Kot po ogłoszeniu wyroku nie żałował swoich czynów. Żałował tego, czego nie udało mu się zrobić.
W ramach Międzynarodowych Targów Książki w Krakowie 25 października 2019 r. odbędzie się spacer po Kazimierzu śladami Karola Kota, który poprowadzi Przemysław Semczuk, autor książki "M jak morderca. Karol Kot - wampir z Krakowa". Zbiórka o godz. 18 na Placu Wolnica 3, przy cukierni Cyran. Wstęp wolny, spacer ma charakter spotkania autorskiego w plenerze.