Karl Dedecius: kurtka dla Filipowicza, piwo dla Różewicza, łóżko dla Herberta
Karl Dedecius, wybitny łodzianin, tłumacz i promotor polskiej literatury rzucił kiedyś hasło: "Łodzianie wszystkich krajów, łączcie się!". Jesienią pierwszy raz do Łodzi przyjechała jego córka.
Dwie charakterystyczne czarno-białe fotografie z grupą ludzi na tle bożonarodzeniowej choinki. Na pierwszej główna postać to Karl Dedecius, urodzony w Łodzi wybitny tłumacz i popularyzator polskiej poezji, Honorowy Obywatel Łodzi, na drugiej jeden z tych, dla których dom Dedeciusów we Frankfurcie był bramą do wydawców i czytelników wolnej Europy, poeta Zbigniew Herbert. Fotografie łączy osoba młodej córki Dedeciusa. W jesienny poniedziałek 24 października Oktavia Baas obejrzała siebie sprzed lat podczas wizyty w Muzeum Miasta Łodzi, pierwszej wizyty w mieście rodziców. Oficjalnie przekazała w depozyt do MMŁ mahoniowy pulpit translatorski, przy którym jej ojciec pracował w ostatnich latach. Program niespełna dwudniowej wizyty obejmował m.in. odwiedzenie domu urodzenia Dedeciusa (ul. Wólczańska 146), miejsca, gdzie chodził do podstawówki, dawnego Niemieckiego Gimnazjum Reformowanego, w którym uczyła się jego narzeczona, a potem żona Elwira Roth (al. Kościuszki 65, do niedawna był tam Wydział Filologiczny UŁ). Z córką Dedeciusa i jej mężem Horstem udało nam się spotkać przed dawnym Gimnazjum im. Żeromskiego na ul. Roosevelta (dawniej Ewangelickiej). To tam młody Karl podjął pierwsze próby translatorskie z łaciny i stamtąd uciekał do pobliskiego kościoła ewangelickiego (dziś prowadzą go jezuici), by słuchać muzyki.
- Wychowywał na liberalnie, ale ciężar edukacji przeniósł na dziadków i naszą mamę - wspomina Oktavia.
- Na początku, gdy byliśmy mali, był bardzo zajęty, ale wiedział, że wszystko dobrze funkcjonuje. Rozbudzał w nas zainteresowanie muzyką, łaciną i innymi językami, literaturą i sztuką, resztę zostawiał szkole.
Pytana, czy oczekiwał, że dzieci mogą być sukcesorami lub kontynuatorami jego literackiego dzieła, Baas zaznacza, że dawał zawsze wolność wyboru i bardzo to sobie cenił. Ale dzieci mogły do woli korzystać z książek w jego bibliotece. Gdy zaś byli w Paryżu, to na Oktavii spoczywało rozmawianie z Francuzami - on nie znał tego języka. Zawsze zajęty, podkreślał, że przez wojnę i pobyt w łagrze stracił dziesięć lat, nie mógł studiować. I musiał to nadrobić. - Spędzaliśmy wspólnie urlopy i razem dużo czasu, ale tata zaznaczał, że nie jest pedagogiem. I nie stawiał tylko na klasyczną edukację - dodaje Oktavia Baas. - Sam w szkolnej orkiestrze grał na skrzypcach, my uczyliśmy się gry na pianie, mój brat także na gitarze muzyki big-beatowej. Nie stawiał problemów także wtedy, gdy mój mąż wszedł do naszej rodziny.
- Rzeczywiście, był liberalny. Proszę sobie wyobrazić nas wtedy, byliśmy młodzi, lubiliśmy tańczyć, byliśmy trochę nieprzewidywalni. Dziwne było wtedy znaleźć się w jego domu - dodaje Horst Baas. - Ale zostałem zaakceptowany. Był to przyjazny dom, ze wspaniałą atmosferą. I wspaniale tam gotowano, także polskie potrawy. Gdy przyszedłem tam pierwszy raz, zaczął rozmawiać ze mną po łacinie. Był dumny, że ją zna. To mi dawało dobrą pozycję na wejściu, bo łaciny uczyłem się od dziewięciu lat, próbowaliśmy nawet żartować w tym języku. Powiem więcej, miałem wtedy przewagę: łacinę znałem lepiej od niego.
Oktavia Baas przypomina, że rodzice mówili też po rosyjsku (Dedecius zaczął się go uczyć w łagrze, gdzie tłumaczył m.in. wiersze Lermontowa). Po polsku mówił lepiej od żony. Przekazany dzieciom obraz rodzinnego miasta obejmował wspomnienie przyjaciół z młodości i promieniujący charakter wielokulturowości w Łodzi. - Po wojnie nie miał nic, także możliwości studiowania. Sam ustalił sobie program zdobywania wiedzy - wspomina Horst.
- Musiał zacząć życie bez rodziny, bez wsparcia rodziców i dziadków - dodaje Oktavia
.
- Tak naprawdę miał dwa życia. Pierwsze to literatura i wszystko, co się z tym wiązało. Drugim to praca w firmie ubezpieczeniowej Allianz, którą podjął, by zapewnić byt sobie, żonie i dzieciom. Ale nie lubił tej pracy - zaznacza zięć Dedeciusa.
Sława Lisiecka, łodzianka, najlepsza polska tłumaczka literatury niemieckojęzycznej, jedna z pierwszych laureatek Nagrody im. Dedeciusa i niedawno nagrodzona za dzieło życia, została przez Dedeciusa wskazana jako jedyna osoba, która może na polski przełożyć jego wspomnienia "Europejczyk z Łodzi". Wspominając zmarłego w lutym tłumacza, mówiła "DŁ", że miał duszę poetycką, inaczej nie słyszałby tylu głosów poetyckich. - Tłumaczył jak poeta, nie do końca wiernie, wymyślał swój sposób na przetłumaczenie wiersza - podkreśla.
Przez lata wiadomo było, że poza młodzieńczymi próbami Dedecius nie pisywał wierszy lub je ukrywał. "Wojna zniszczyła mi je. Potem przyszyły lata niewoli (refleksji), które nauczyły mnie nie brać siebie zbyt serio i z uwagą przysłuchiwać się innym" - pisał w rozważaniach o poetach i tłumaczach. Ale po śmierci ojca znalazła nieznany wiersz. Podyktował go Ilonie Czechowskiej, sekretarzowi, którą przekazały mu Europejski Uniwersytet Viadrina i Fundacja Boscha. Wiersz dotyczy wnuczek, z których Dedecius był bardzo dumny. - To był ostatni wiersz, ale jest przygotowywana książka dotykająca jego czasów w szkole i wierszy tego okresu - zdradza Oktavia.
- Pisywał wiersze, ale nie był z nich zadowolony i mówił: nie jestem zbyt dobry, zbyt kreatywny, by wyrażać takie rzeczy jak na przykład Szymborska - dorzuca Horst Baas.
- Ale gdy pewnego razu nocujący u nas Tadeusz Różewicz komplementował ojca: napisałeś to lepiej w swoim języku niż ja w moim - wspomina córka Dedeciusa. Przyjaźń Różewicza z Dedeciusem jest dobrze znana. Podobnie jak listy, w których ten pierwszy tęsknił do piwa wypitego w przydomowym ogrodzie we Frankfurcie. - Należeli do jednego pokolenia, przeszli podobną edukację. Ze swych dwóch synów Różewicz stracił jednego w tym roku, co mój tata swojego - przyznaje Oktavia Baas. Częstym gościem był też Herbert, który zostawał na dłużej. - Mama mówiła, że śniadanie gotowe, a on wciąż śpi. Irytowała się. Ale prowadzili tzw. dom otwarty.
- Również Wisława Szymborska zostawała u nich na dłużej. W tym czasie nocleg w hotelu był dla wielu Polaków dużym wydatkiem. Ale mieli bliskich niemieckich przyjaciół - mówi Horst Baas. Oktavia przypomina mu, jak sprezentował swoją kurtkę Kornelowi Filipowiczowi, prozaikowi, wieloletniemu partnerowi Szymborskiej (jeden z jego synów mieszka w Łodzi).
- W domu rozmawialiśmy po niemiecku. Gdy mieliśmy osiem, dziewięć lat, dał nam książkę do polskiego, ale nie miał czasu nas uczyć. W owym czasie nie było dobrze widziane, gdy ktoś mówił po polsku. W przedszkolu na takie dzieci mówiło się "Polacken", co brzmiało pejoratywne - mówi Oktavia Baas.
- To był czas trudnych relacji. Reputacja Polaków w Niemczech Zachodnich nie była tak dobra jak w latach 50. i 60. PRL była krajem komunistycznym, co komplikowało relacje - dodaje Horst Baas. - Łatwo można było być posądzonym o komunistyczne sympatie. Służby specjalne przyglądały się takim osobom. Ale właśnie Karl Dedecius przyłożył się do przełamania tego komunikacyjnego impasu, zaczął rozmowę.
- Nie było tak ważne, czy my mówimy po polsku. Ważniejsza była możliwość utrzymywania kontaktów i udzielania pomocy - podkreśla dzisiaj Oktavia Baas. - Później, gdy był chory, zapytałam go leżącego w łóżku, czy chce jeszcze coś dodać do "Europejczyka z Łodzi". Nie było niczego takiego. W odpowiedzi jeszcze pocałował mnie w dłoń, pierwszy i ostatni raz, dziękując. To był taki polski pocałunek w rękę.