Kapelan z części covidowej szpitala: Najgorsza jest samotność. Pacjenci nawet nie mogą wyjść na korytarz
- Boję się, że lęk przed bliskością już z nami zostanie, że zdążył się przez ten rok w nas zakorzenić. Uzmysłowiłem to sobie, gdy przegoniła mnie jedna z pacjentek z COVID-em. Mówiła: „Nie chcę tu księdza, bo jeszcze mnie ksiądz zakazi koronawirusem”. Ona, która była już zakażona. Kabaret? Mnie to wcale nie śmieszy - opowiada ks. Tomasz Grzesiak, kapelan ze Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie, który odwiedza chorych na COVID
Jak tam jest?
Na oddziałach covidowych?
Tak. Jakby ksiądz miał wybrać jedno słowo, które je opisuje?
Samotność. Pacjenci leżą odizolowani, zamknięci w swoich salach, nie bardzo mogą wychodzić nawet na korytarz. Lekarze i pielęgniarki przychodzą do nich w kosmicznych strojach; wszyscy wyglądają w nich bardzo podobnie albo wręcz tak samo. O ile ktoś ma siłę - bo COVID często odbiera ją całkowicie - i smartfon, z którego potrafi korzystać, to jeszcze może połączyć się z bliskimi przynajmniej w ten sposób.
Samotność dotyka teraz nie tylko pacjentów oddziałów covidowych?
Nie tylko. Na żadnych oddziałach nie ma odwiedzin. Przed pandemią do większości pacjentów przychodziła rodzina; zawsze pomogła, coś przyniosła, nakarmiła. Teraz tego brakuje. Chory człowiek idzie do szpitala i nie ma z nim kontaktu, wróci lub nie. Na Intensywnej Terapii był pacjent z covidem, długo leżał pod respiratorem, rodzina nie miała z nim żadnego kontaktu - była tylko informowana przez lekarzy, jaki jest stan ojca, dziadka, męża. Kiedy zaczął odzyskiwać siły, pielęgniarka na telefonie wybrała numer jego bliskich, bo on sam jeszcze nie był w stanie. A jego bliscy, płacząc ze wzruszenia, powiedzieli, że to pierwszy raz od miesiąca, kiedy go słyszą. Wszyscy płakali w tamtym momencie, łącznie z pielęgniarkami. Więc tak, ta dzisiejsza szpitalna samotność jest dojmująca. I stąd wiem, że tym bardziej jestem tam potrzebny, że moja wizyta może przynieść jakąś pociechę.
Kto wyznaczył księdza do pełnienia posługi kapelana w części „covidowej”?
To nie była kwestia wyznaczenia przez kogokolwiek. Od początku wiedziałem, że muszę tam pójść, że „covidowcy” potrzebują opieki duchowej tak samo, jak inni pacjenci - a może nawet bardziej. Jestem szpitalnym kapelanem dwunasty rok. Wcześniej pracowałem w Rydygierze, w szpitalu wojewódzkim. Kiedy powstała nowa siedziba Szpitala Uniwersyteckiego, szukali kapelana z doświadczeniem. Ściągnęli mnie do Prokocimia.
Epidemia przyszła niedługo później.
Tak. Pani zapytała o jedno słowo, które najlepiej oddaje to, co dzieje się na oddziałach. Powiedziałem, że samotność, ale na początku chyba naczelną cechą była niepewność. Znaleźliśmy się pośrodku czegoś, co dla nas wszystkich było kompletnie nieznane. Pamięta pani tę atmosferę? Patrzyliśmy na obrazy z Włoch, z Lombardii. Wszyscy się baliśmy. Kończyły się środki ochrony osobistej, były problemy z dostawami maseczek, fartuchów, płynów do dezynfekcji. Strach był po obu stronach: pacjentów i personelu. Wszystko było nowe; nie wiedzieliśmy, na ile wirus jest zakaźny, na ile - śmiertelny. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie możemy zaniedbać żadnych środków ostrożności, ale z drugiej strony - że nie możemy pacjentów opuszczać. Pamiętam emocje, jak wchodziłem do strefy covidowej po raz pierwszy. Pielęgniarki pomogły mi się ubrać; wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak założyć na siebie te wszystkie warstwy. To było dokładnie w niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego. Symboliczne, prawda? Od tego czasu regularnie, przynajmniej dwa razy w tygodniu, jestem w tej zakażonej części.
Zakaził się ksiądz od tego czasu?
Nie. To pokazuje, że jeżeli się odpowiednio chronimy, to jesteśmy bezpieczni. Paradoksalnie większe niebezpieczeństwo zakażenia jest po stronie niecovidowej, gdzie mogą przebywać pacjenci, którzy jeszcze nie wiedzą o zakażeniu.
Wtedy, kiedy wybuchała zbiorowa histeria, parafianie nie bali się, że im ksiądz „coś przywlecze”
Nikt prosto w twarz nie powiedział mi nic przykrego. Ale słyszałem, że ci, którzy dowiedzieli się, że pracuję w szpitalu - i to jeszcze w szpitalu jednoimiennym - bali się. Starałem się więc być w miarę dyskretny. Nie w tym znaczeniu, że coś ukrywałem, ale po prostu starałem się nie opowiadać na prawo i lewo, że posługuję na oddziałach covidowych. Kiedy wybuchła pandemia, starałem się nie rozwijać działalności w parafii, nie szukać kontaktów. Po co miałem ludzi straszyć?
Na ile wchodzi się do strefy covidowej?
Trzy, maksymalnie cztery godziny. Trzeba zarezerwować więcej czasu, żeby się ubrać i bezpiecznie rozebrać z ochronnego stroju. Ten strój też zresztą był nowością. Ale do wszystkiego można się przyzwyczaić. Wcześniej parowały nam okulary, gogle, bardzo się pociliśmy. Teraz wiemy, jak zaradzić pewnym niedogodnościom.
To jak zaradzić na przykład temu, że parują gogle?
Ja przecieram je wcześniej spirytusem i one nie parują. Ponoć pianka do golenia przynosi podobny efekt.
Co składa się na ten strój?
Zakładamy ochronę na nogi, czyli jednorazowe skarpety albo taki ochraniacz. Na buty - które potem zostawiamy do dezynfekcji - ubieramy jeszcze worki foliowe. Włosy trzeba przykryć czepkiem fizelinowym, na twarz założyć maskę, pod szyję - ochronną chustkę. Do tego fartuch albo kombinezon, na to jeszcze jedna warstwa przykrycia ochronnego. Gogle, przyłbica, drugi ochraniacz na głowie, podwójne rękawiczki.
Ile to zajmuje?
Mnie zajmuje pół godziny, ale większość personelu jest znacznie szybsza ode mnie, wyrabia się w kwadrans albo i krócej. Pielęgniarki mają wprawę, mają też pod ręką wszystkie rzeczy. A ja wchodzę na oddziały covidowe w różnych miejscach, najpierw muszę wziąć swoje rzeczy. Co najmniej drugie tyle trzeba liczyć, żeby się z tego wszystkiego oswobodzić - bo, rozbierając się, musimy robić to bardzo spokojnie i uważnie, żeby przy tym czegoś nie dotknąć.
Ksiądz udziela w takim miejscu sakramentów?
Oczywiście. Na początku było tak, że jeśli po „tamtej stronie” znalazł się ksiądz - bo przecież kapłani też chorują na covid - to on pełnił tę posługę na oddziale. Jeśli tylko miał siłę i wolę, to dostarczano mu komunikanty i rozdawał je innym pacjentom. Jednak odkąd wszedłem na oddział covidowy po raz pierwszy, udzielam tam komunii świętej.
Skoro wszystko jest jednorazowe, to jak wnieść hostię, kielich, inne rzeczy?
Po pierwsze: pewne rzeczy - jak oleje święte i stułę - zostawiam na oddziałach covidowych. Biorę tyle komunikantów, ile przypuszczam, że rozdam. Naczynie, w których je wnoszę, jest zaś jednorazowe. Oczywiście, w tym brakuje tej adoracji, elegancji, estymy, które zazwyczaj okazujemy w Eucharystii. Jednak to jedyna możliwość.
A jak jest ze spowiedzią? Ona, jasne, jest sakramentem, ale jest też rozmową - czasem dotykającą najbardziej osobistych, intymnych wydarzeń.
Tak. Takie spowiedzi bardzo często zdarzają się w szpitalach. Osobiste, trudne, z całego życia.
Jak wyznawać grzechy życia osobie, której nawet się nie widzi?
Proszę zwrócić uwagę, że przez kratkę konfesjonału też niekoniecznie księdza widzimy. Dla niektórych tak jest łatwiej; wolą wyznać coś, co jest trudne, przed kimś, kogo nie widzą. Ja dostrzegam inny problem z tym sakramentem: słabość. Ludzie zaatakowani przez koronawirusa nie mają siły, to bardzo charakterystyczny objaw. Każde słowo przychodzi im z trudem, oddychają ciężko - to jest przeszkodą w rozmowie. Poza tym nie mają siły, by wyjść z pokoju, więc - przy koleżance czy koledze z sali - trudno o intymność. Nie da się tak głęboko wejść w tę rozmowę, jeśli ktoś leży tuż obok.
Ponoć w tym stroju trzeba krzyczeć, by być usłyszanym.
Ja niestety i tak mam nawyk mówienia głośno. Nie lubię tego, ale w tym przypadku się przydaje. W ogóle w posłudze w szpitalu się przydaje - bo starsi pacjenci często niedosłyszą. Ten strój rzeczywiście sprawia, że głos staje się słabszy, bardziej stłumiony. Trzeba mówić głośniej, ale też wyraźniej, spokojniej, wolniej.
Pacjenci księdza poznają?
Jak wspomniałem - mam na sobie stułę, właśnie po to, aby pacjenci wiedzieli, że idzie ksiądz. Ale nie zawsze ją zauważają. Początkowo miałem jeszcze napisane na kombinezonie „ksiądz”, ale potem z tego zrezygnowałem. Po prostu wchodząc do sali, mówię, że jestem księdzem. Niektórzy twierdzą, że poznają mnie po głosie, nawet po oczach. Bywam jednak mylony z pielęgniarką czy lekarzem.
Czy zdarza się, że nawet w takiej szpitalnej rzeczywistości, ktoś księdza przegania?
„Przegania” to zbyt dużo powiedziane. Niektórzy jednak nie życzą sobie wizyty księdza, sakramentów i bywa, że mówią o tym w dość dosadny sposób - a ja nie dopytuję, z jakich powodów. Nie wszyscy są przecież katolikami, trzeba to uszanować. Poza tym dzisiejsza atmosfera wokół księży, wokół Kościoła - na pewno nie sprzyja otwartości i życzliwości wobec kapłanów. Nie wdaję się w tego typu dyskusje, staram się robić swoje: służyć. Przynoszę Chrystusa w sakramencie tym, którzy chcą go przyjąć - i tak naprawdę to On wtedy staje się rozmówcą tych osamotnionych ludzi. Czasem jednak pacjenci potrzebują też towarzystwa człowieka, dobrego słowa, żeby zagadnąć, zapytać, jak się ktoś dziś czuje, czy ma perspektywę wyjścia. Czasem ktoś poprosi o jakąś drobną rzecz, na przykład żeby coś podać. Inny ma potrzebę, żeby potrzymać go chwilę za rękę, pokazać, że jest się obok, z nim, dla niego.
Robi to ksiądz?
Robię, przez rękawiczki jestem bezpieczny. Potem po prostu je zmieniam. Staram się pomóc, na ile mogę.
A jak wygląda posługa księdza w przypadku pacjentów, którzy leżą pod respiratorem?
Pomodlę się przy nich, pobłogosławię, mogę udzielić sakramentu chorych. Niektórych z tych pacjentów kojarzę, bo wcześniej z nimi rozmawiałem - dopiero po jakimś czasie pobytu w szpitalu ich stan się pogorszył. Nie jestem lekarzem, ale z tego, co widzę, ta choroba jest podstępna, często dochodzi do nagłego pogorszenia. Leżał tu na przykład znajomy ksiądz. Dość młody człowiek, natomiast obciążony dodatkowymi chorobami. Spędził dwa tygodnie na oddziale zakaźnym. W pewnym momencie podjęto decyzję, by przenieść go na Intensywną Terapię. Jeszcze tego samego dnia z nim rozmawiałem. Był dość słaby, ale nie wyglądało na to, że jego stan się aż tak pogorszy. Po południu leżał już pod respiratorem.
Wyszedł z tego?
Niestety, płuca okazały się już zbyt zniszczone. Zmarł. Niektórzy z tych, którzy trafiają pod respirator, wychodzą do domu. Innych nie udaje się uratować.
Są też tacy, którzy trafiają pod respirator od razu?
Tak, bo są przywożeni do szpitala już w bardzo ciężkim stanie. Czasem rodzina jakiegoś chorego, który jest nieprzytomny, zadzwoni do mnie i poprosi, żebym chwilę pobył przy ich. To, że nie mogą tego zrobić sami, jest dla nich bardzo bolesne. I tu znów wracamy do samotności, do cierpienia. A przecież nie tylko zakażeni pacjenci są ofiarami tej sytuacji. Z lękiem, niepewnością mierzymy się wszyscy. Nasze kontakty z innymi ludźmi są wciąż ograniczone; boimy się, że możemy kogoś zarazić albo sami złapać tego wirusa.
To w nas zostanie? Ten lęk?
Boję się, że tak. Że ten strach, nawyk trzymania się od innych ludzi na dystans - przez ten rok zostały w nas już zakorzenione. Ciężko nam będzie wrócić do poprzedniego stanu, nawet jeśli będziemy już mogli. Odwiedziłem kiedyś pacjentkę z COVID-em. Mówi do mnie: „Nie chcę tu księdza, bo boję się, że ksiądz mnie zakazi”. Sama chorowała, potencjalnie była źródłem zakażenia, ale bała się, że to ja mogę ją zarazić.
Kabaret.
Mnie nie śmieszy. Bo choć działanie tej kobiety było pozbawione wszelkiej logiki, to uświadomiło mi, jak wielkie są nasze lęki. Strach jest tak silny, że człowiek przestaje już racjonalnie myśleć. Z drugiej strony ta sytuacja - kiedy nasze kontakty są mocno ograniczone, kiedy życie spowolniło - jest również szansą, by zbliżyć się do siebie w rodzinach. Pewien pacjent opowiadał na przykład, że choć leży w szpitalu, a jego rodzina jest w domu - to są bardziej ze sobą. Umawiają się na przykład, że będą uczestniczyć - w formie wirtualnej - w tej samej mszy. Szpitalne łóżko w ogóle jest szansą na przewartościowanie pewnych rzeczy, na docenienie tego, co naprawdę się liczy - zdrowia, życia, kontaktu z bliskimi czy, w przypadku osób wierzących, z Bogiem. Na co dzień jesteśmy tak zapracowani, zalatani, że czasem nie dostrzegamy ludzi, którzy są wokół, nie potrafimy cieszyć się z drobnych rzeczy. Choroba tego uczy.
To również szansa na zadanie sobie poważnych pytań?
Oczywiście, o ile pozwala nam na to nasz stan. Jeśli człowiek jest bardzo słaby i walczy o każdy oddech, to w tym momencie nie ma siły na głębszą refleksję. Czasem ona przychodzi nieco później, jak już wracamy do sił. Uzmysławiamy sobie wtedy, jak kruche jest życie. U osób, które mają rozwiniętą duchowość - bo tu chodzi o coś więcej, niż religijność - takie refleksje przychodzą częściej. Obecność księdza - to, że zaglądnę, zapytam o sakrament - też może być jakimś pytaniem, na które trzeba sobie odpowiedzieć. Choroba jest szansą na pogłębienie relacji z Bogiem, z bliskimi, ze sobą samym. Na stanie się bardziej człowiekiem.