Kamil Glik. Opowieść o zwykłym chłopaku, który został księciem
Duże pieniądze lubią ciszę, szczególnie w Monaco, dlatego Polak woli zachować w tajemnicy, że dostał 400 tys. euro od rosyjskiego właściciela za tytuł mistrza Francji. Ważniejsze jest coś innego. Uznanie, którego się nie spodziewał. Zresztą, nie tylko on
W tej historii wszystko jest na pozór niezwykłe. I nie chodzi tylko o to, że cały ten blichtr, z którym kojarzy nam się Monaco, zupełnie do Glika nie pasuje. Ani ferrari, ani bentleye, ani tym bardziej jachty miliarderów, na które może patrzeć z okna swojego apartamentowca położonego niemal nad brzegiem morza.
Kto by przypuszczał, że skromny chłopak z Jastrzębia, który najchętniej zaszyłby się w letnim domu na Mazurach, odnajdzie przystań w europejskiej stolicy luksusu i hazardu. I co więcej - że będzie czuł się tam jak u siebie.
Albo że znajdzie wspólny język z młodszymi o wiele lat kolegami, tworząc wybuchową mieszankę, która doprowadzi drużynę Monaco do wyczekiwanego od 17 lat tytułu mistrza kraju i do półfinału najbardziej prestiżowych rozgrywek Ligi Mistrzów. Wbrew przewidywaniom.
Gdy w połowie czerwca ubiegłego roku, w samym środku Euro, tuż przed meczem z Niemcami, jako pierwsi w polskich mediach informowaliśmy o zainteresowaniu Monaco Kamilem Glikiem, nikt nie myślał, że oto zaczyna się przygoda, która doprowadzi Polaka - wraz z rodziną - do Pałacu Książęcego w Monte Carlo. Tam, gdzie wstęp mają tylko nieliczni.
Ale to wcale nie jest bajka. Przejazd odkrytym autokarem ulicami Monaco w ramach mistrzowskiej fety - by dotrzeć w końcu na wzgórze książęce położone na skale - był jak wisienka na torcie za miesiące widowiskowej i skutecznej gry. Jak symbol, bo przecież Glik zyskał we Francji przydomek twardej „skały”, wojownika nie do zdarcia.
Mbappe: Na treningu muszę zakładać ochraniacze
Glik wywalczył sobie miejsce w Monaco niemal z marszu i do tego spektakularnie - jak taran. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady. To kolejny paradoks - szczególnie w otoczeniu niesamowicie utalentowanych, ledwie dwudziestoletnich chłopców, którzy nauczyli się przebijać mury zdecydowanie bardziej techniką, niż siłą. Jeśli Monaco potrafiło zachwycić w tym sezonie połowę Europy, to przede wszystkim widowiskową i radosną grą. Powiedzielibyśmy - z polotem, i to rzadko spotykanym. Polak tą subtelnością nadmiernie nie grzeszył, wręcz przeciwnie, ale być może właśnie dlatego stał się liderem, z którym trzeba się liczyć.
Twardość Glika i przekonanie, że nigdy nie odpuszcza, były znane już wcześniej. Jednak w Monaco, jak nigdzie indziej, stały się jego znakami firmowymi. Kylian Mbappe, kolega z drużyny i najbardziej utalentowany nastolatek w europejskim futbolu coś o tym wie. - Kamil to jedyny zawodnik, który zmusił mnie, żeby na treningu zakładać ochraniacze na nogi - przyznaje otwarcie 18-latek. Trochę ze śmiechem, ale w gruncie rzeczy bardzo poważnie. Bo z Glikiem nie ma żartów. Jeśli stawką w grze jest skuteczność, to styl się nie liczy.
Fabien Pigalle, dziennikarz Nice-Matin, obserwuje Polaka od wielu miesięcy i słyszał niejedną historię na ten temat. - Ma opinię człowieka, któremu nawet na treningach lepiej nie wchodzić w paradę - mówi.
Ta twardość i bezkompromisowość to jednak broń obosieczna. Nie ma chyba drugiego sportowca, który byłby bardziej poturbowany, a jednocześnie szybciej rwał się do powrotu na boisko. Nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Zabrzmi to niewiarygodnie, ale przy wszystkich dolegliwościach, a było ich niemało - rozbita głowa, uszkodzona kość piszczelowa, nie mówiąc już o wielu stłuczeniach i kontuzjach mięśni - Glik znalazł się w pierwszej piątce zawodników z pięciu czołowych lig europejskich, którzy spędzili najwięcej minut na boisku. Po skręceniu kostki powinien był pauzować co najmniej przez dwa tygodnie, ale przerwa w treningach trwała zaledwie... dwa dni. Tak bardzo chciał być gotowy na kolejny mecz.
Trudno jednak oczekiwać innego podejścia od kogoś, kto od wielu miesięcy balansuje na linie i gra z... zerwanymi więzadłami. Co więcej, chce tak dociągnąć do końca kariery! Bez operacji i na blokadzie. Prawie jak człowiek z żelaza.
Czasem nawet aż za bardzo. Jeśli bowiem polski zawodnik zbierał przez cały rok pochlebne recenzje - za zaangażowanie i brak widocznego gwiazdorzenia poza boiskiem - jedno nieprzemyślane zagranie nadszarpnęło jego wizerunek. I to na oczach milionów telewidzów. - Jego mocne nadepnięcie na kolano Gonzalo Higuaina w półfinale Ligi Mistrzów z Juventusem odbiło się szerokim echem. To wprawdzie tylko jeden, ale jednak „czarny punkt” w czasie jego pobytu w Monaco - mówi Regis Dupont, specjalista od drużyny z małego księstwa w dzienniku „L’Equipe”.
Jakie więc oblicze Kamila Glika jest bliższe prawdy - to, które pozwala mu bez problemu zadomowić się w nowym, choćby luksusowym środowisku, czy to dające się ponieść emocjom, nie zawsze pozytywnym i bez pełnej kontroli? Już wcześniej, podczas meczu kwalifikacji do mundialu w Rosji Polak znacząco „szturchnął” nogą leżącego Kazacha, wzbudzając falę komentarzy.
Z jednej strony profesjonalista, który wie, co ma do wykonania i nigdy się nie oszczędza (po jednym z meczów Ligi Mistrzów trener Leonardo Jardim, oceniając Polaka, mówił nam, że dla niego to „absolutny top”), z drugiej - sportowiec, który po pracy nie ucieka od zabawy. Publicznie pokazał to ostatnio, gdy świętowanie tytułu mistrza Francji trwało kilka dni.
Najnowsza twarz Glika - dojrzałego... maturzysty
A może jedna i druga twarz jest prawdziwa? Pewne jest co innego - polski obrońca lubi robić coś w najmniej spodziewanym momencie, czego najświeższym przykładem jest... powrót do szkoły i chęć zdania matury. Glik zarzucił liceum w pierwszej klasie, wyjechał za granicę i pewnie nigdy nie przypuszczał, że jeszcze będzie mu się chciało zdawać egzamin dojrzałości. A jednak. Właśnie skończył liceum, a wyniki z egzaminów pisemnych dostanie w tym miesiącu.
W ostatniej rozmowie z wp.pl przyznaje, że zaległości nadrabiał... podczas zgrupowań reprezentacji, gdy trener Nawałka dawał zawodnikom dzień wolnego. Wtedy też przystępował do niektórych egzaminów. Jak wytłumaczyć ten nieoczekiwany powrót do nauki? Glik wybiega już w przyszłość. Jeśli kiedyś będzie chciał zacząć kurs trenerski, matura okaże się niezbędna.
Przy tej okazji jeszcze jedno pytanie wydaje się intrygujące. Jaką rolę odegrała w tym żona Marta, którą poznał w szkole podstawowej? Można przyjąć, że dużą, skoro mąż wskazuje ją jako „głównego architekta sukcesów”.
Wizerunek silnego człowieka, który nigdy nie pęka, a do tego wyznaje tradycyjne, rodzinne wartości, zaprowadził go ostatnio do… studia nagrań. Wkrótce będzie można zobaczyć efekty umowy, którą podpisał z dużą firmą z Rabki.
- Poszło błyskawicznie. Rozmowy zaczęły się w kwietniu, a przed kilkoma dniami zakończyliśmy nagrania do spotów telewizyjnych. Kamil to profesjonalista w pełnym znaczeniu tego słowa. Po 10 godzinach intensywnej pracy był zmęczony, ale ciągle pogodny i chętny do współpracy. Nic dziwnego, że w swojej karierze już w tym momencie dotarł tak wysoko. Nieprzypadkowo postawiliśmy właśnie na niego, był naszym pierwszym wyborem - tłumaczy Mateusz Małek z Blachotrapezu, przed laty pracownik Wisły Kraków, a potem rzecznik prasowy Piasta Gliwice, w którym występował Glik (to dlatego kontakt między nimi był ułatwiony).
Polityka nie ma oczywiście nic do tego, ale z przymrużeniem oka można odnotować, że Polak osiągnął największy sukces w karierze sprowadzony do Monaco przez wpływowych Rosjan. Właściciel i prezes klubu Dimitrij Rybołowlew to barwna, choć ciągle tajemnicza postać (kardiolog z wykształcenia, oligarcha i „król potasu” z wyboru; wielbiciel Modiglianiego i Picassa; właściciel dwóch jetów i jachtu z epizodem więziennym w kartotece; bohater głośnego rozwodu, którego efektem najpierw miała być niebagatelna suma 3,7 mld euro dla żony, zredukowana potem do 510 mln euro; wreszcie nabywca greckiej wyspy Skorpios od wnuczki Arystotelesa Onassisa za 100 mln euro - dla córki i posiadłości na Florydzie od Donalda Trumpa - dla siebie).
Glik nie ma prawa na niego narzekać, bo oligarcha - wspomagany na co dzień przez wychowanego przy Michaile Gorbaczowie wiceprezesa Wadima Wasiliewa - sięga czasem głębiej do kieszeni. Niezależnie od tego, że trwają rozmowy o podwyżce i przedłużeniu kontraktu, który teraz - jak się szacuje - wynosi ok. 1,5 mln euro za sezon. Dla Polaka, jako rezydenta Monaco, oznacza to dodatkowe profity podatkowe.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że Glik ma także niemieckie obywatelstwo i mógł wybrać występy na boisku w innych barwach. Postawił jednak na Polskę. Nazwisko Glück, po dziadku Walterze, oznacza „szczęście” - nie tylko dla niego.
Mówimy po krakosku (odc. 6). "Łapsztos?"
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, NaszeMiasto