Justyna Steczkowska: Mój rodzinny Rzeszów tak bardzo wypiękniał!
O pierwszym utworze, który zaśpiewała pod fortepianem, o tym, co ważne i w życiu, i na scenie - refleksje Justyny Steczkowskiej.
Często podkreśla Pani, że Rzeszów to ukochane rodzinne miasto. Zagląda Pani od czasu do czasu do miejsc swojej młodości?
Tak, zawsze kiedy tu jestem, przejeżdżam obok filharmonii i swojej starej szkoły, a potem jadę zobaczyć Baranówkę, bo tam spędziłam pierwsze lata swojego życia. I obowiązkowo muszę wpaść do jakiejś restauracji na Rynku, który jest teraz tak piękny, że chwilami aż trudno mi w to uwierzyć. Kiedy ja tu mieszkałam, Rynek był brudny i zaniedbany, a teraz wygląda uroczo. Jestem dumna z mojego Rzeszowa i żałuję, że jestem tak daleko, bo bywałabym tu o wiele częściej.
Jak w Pani życiu pojawiła się muzyka?
Wychowałam się w dużej, muzycznej rodzinie. Od momentu, kiedy pamiętam siebie, byłam związana z muzyką. Tato opowiadał mi, że jak miałam 3 lata, podczas jego lekcji z chórzystą, którego uczył „O sole mio”, chowałam się pod fortepianem, który zajmował cały jeden pokój w niewielkim mieszkanku na Baranówce.
Któregoś dnia tata mówi do mamy: „Danusiu, podgłośnij radio, bo słyszę, że jakieś dziecko śpiewa »O sole mio«”. Mama na to: „Ale radio nie jest włączone”. Więc tata na to: „To kto to śpiewa?”. I okazało się, że to ja. Tata opowiadał mi, że nie mógł uwierzyć, że nauczyłam się tego sama i że wyciągam te wszystkie wysokie dźwięki. Od tej pory śpiewałam na każdym rodzinnym koncercie.
Tata też dosyć wcześnie, bo w wieku zaledwie 5 lat, zapisał mnie do szkoły muzycznej w Rzeszowie. A było to tak, że pokazał lekcję każdego instrumentu i pozwolił mi wybrać sobie, na czym chcę grać. Wybrałam skrzypce. W liceum grałam na nich z wielkim zacięciem w klasie Stefana Ząbka. Potrafiłam ćwiczyć po 6 godzin dziennie, bo bardzo zależało mi, żeby skończyć szkołę z wyróżnieniem i udało się. Grałam z orkiestrą rzeszowską dyplom w filharmonii, wykonywałam koncert d-moll Wieniawskiego. Zawsze jednak czułam, że bycie skrzypkiem to nie moja droga i już w liceum szukałam alternatywnych możliwości rozwoju. Grałam w rockowo-punkowych zespołach mocnej wtedy alternatywnej rzeszowskiej sceny muzycznej: „Revolutio Cordis”, „Wańka Wstańka” czy też „1984”, który był wtedy genialnym zespołem.
Początek wielkiej kariery to rok 1994. Program „Szansa na sukces”, brawurowe wykonanie „Boskiego Buenos” z repertuaru grupy Maanam. Myśli Pani czasem, co by było, gdyby to się nie wydarzyło? Że są takie zwrotne momenty w życiu, które decydują o naszej przyszłości?
Nie zdarzyło mi się nad tym zastanawiać. Podobnie, jak nie zdarza mi się roztrząsać i dramatyzować nad popełnionymi błędami. Po prostu zabieram się do pracy i idę dalej. Niemniej jednak myślę, że gdyby nawet to się nie wydarzyło i tak byłabym muzykiem. Nikt i nic nie dałoby rady zawrócić mnie z tej drogi.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wkrótce „Dziewczynę Szamana” nuciła cała Polska. Pierwsza Pani płyta, która pokryła się platyną.
Tak, to prawda. Miałam dużo szczęścia, ale też miałam swoją muzykę w głowie i wiedziałam, dokąd zmierzam. Od tamtej pory wydałam 16 płyt długogrających, napisałam muzykę do filmu, teatru i wielu reklam.
Z perspektywy czasu, gdyby Pani przyszło wskazać najważniejsze momenty w karierze, takie kamienie milowe, które wyznaczały kierunek, to co by Pani wskazała?
Myślę, że „Szansę na sukces”, dzięki której mogłam pokazać się światu, wygrane Opole, bo między innymi dzięki wygranej wtedy podpisałam kontrakt, także spotkanie z Grzegorzem Ciechowskim, który był producentem „Dziewczyny Szamana” i napisał do niej fantastyczne teksty. Ale w życiu też ważny jest początek, a początkiem był mój tata, jego miłość i cierpliwość do tego, żeby podsycać w nas ambicje do muzycznego rozwoju. Potem jeszcze było wiele ważnych spotkań, ale może to na inną rozmowę (śmiech).
Tylko artysta o znakomitym warsztacie może tworzyć muzykę tak bogatą stylowo. Pięknie pobrzmiewają w Pani twórczości m.in. motywy żydowskie, cygańskie. Skąd zamiłowanie do takich klimatów oraz do eksperymentu?
Lubię się zmieniać nie tylko dla słuchaczy, ale też samej siebie. Bez ryzyka i odwagi nie mamy szansy się zmieniać, zobaczyć siebie z innych stron, otworzyć się na nowe, a tylko dzięki zmianom możemy się rozwijać.
Najnowsza Pani płyta to „Anima” w wersji live. Jak określiłaby Pani materiał zarejestrowany na tej płycie?
Przede wszystkim jestem dumna, że udało nam się nagrać ten koncert w niezwykłym miejscu na świecie. W katedrze Union Chapel w Londynie, która jest bardzo znaną na świecie salą koncertową. Jest pełna magii, naprawdę niezwykła. „Anima” idealnie pasuje do tego miejsca, bo opowiada o wędrówce duszy. Mieliśmy wspaniałą londyńsko--polską publiczność i mnóstwo wzruszeń. Na płycie oprócz utworów z „Animy” znalazło się również kilka największych przebojów w wersji live i ukochana piosenka mojej publiczności „Wracam do domu”.
Teraz do swojego rodzinnego miasta wraca Pani z nowym projektem pod nazwą Koncert Muzyki Filmowej. Szykuje się w Rzeszowie wielkie wydarzenie muzyczne…
Tak, to rzeczywiście wielkie muzyczne show w amerykańskim stylu. Prawie 60 osób na scenie, wielka orkiestra filmowa pod batutą Tomka Szymusia, do tego tancerze, fantastyczni wokaliści, tacy jak: Krzysztof Cugowski, Mietek Szcześniak, Andrzej Piaseczny, Krzysztof Kiljański, Janusz Radek. Jestem w tym projekcie jedyną kobietą, tym razem nie tylko wokalistką, ale też dyrektorem artystycznym całego przedsięwzięcia, które miałam szansę stworzyć razem z Łukaszem Wojtanowskim z Royal Concert. Gramy największe hity światowej muzyki filmowej. Warto to usłyszeć i zobaczyć na żywo.
Obserwujemy także burzliwy rozwój innej ścieżki Pani kariery. Jest Pani osobowością telewizji. Ma Pani na koncie role aktorskie, własne programy, jest Pani uznanym jurorem. Jak traktuje Pani udział w programach typu talent show?
Lubię pracować z młodymi ludźmi. Z chęcią dzielę się z nimi swoją wiedzą nie tylko na temat muzyki, ale też show-biznesu. Miło wspominam chwile spędzone na jurorskim fotelu i żałuję, że w tym roku nie mam na to czasu, ale priorytetem zawsze będzie dla mnie muzyka i koncerty, a dopiero później cała reszta.
Często jest Pani przedstawiana jako ikona piękna, co docenia również branża reklamowa. Uroda, wizerunek - to są nieodłączne aspekty scenicznej czy telewizyjnej kariery?
Ikona piękna to zdecydowanie za dużo powiedziane. Uroda była i będzie pojęciem względnym. Nie śmiałabym porównywać się do prawdziwych ikon kobiecego piękna, uznanych przez świat, takich kobiet jak: Rita Hayworth, Marylin Monroe, Sophia Loren czy też Monika Belucci. Ja jestem po prostu muzykiem i daleko mi do ikony czegokolwiek (śmiech).
Nie mam najdłuższych nóg w show-biznesie, jak zwykły powtarzać gazety, nie jestem też ani najzgrabniejsza, ani w niczym najlepsza. Jestem po prostu sobą i staram się być sobą najpełniej jak potrafię. Ale wracając do wizerunku... Zawsze był on ważnym elementem pracy artysty, tylko w tych czasach wydaje mi się, że wizerunek bywa ważniejszy niż sama muzyka. A wtedy bardzo łatwo dać się złapać w pułapkę próżności.