O - szokującej dla przyszłego reżysera - projekcji z 1958 roku w sopockim kinie Bałtyk, o filmie kręconym w kurorcie, niechęci do czerwonych dywanów i filmie „Volta”, który dziś wchodzi na ekrany kin.
Trzeba się cofnąć do roku 1958. Kino Bałtyk w Sopocie. Czteroletni berbeć - syn popularnego aktora sceny i ekranu- ogląda tam film, w którym występuje jego tata. Gdy akcja filmu się kończy, tata wbiega do morza. I znika. Nie wraca. Przepadł! Dziecko opuszcza salę kinową w poczuciu bólu i smutku. Ale po paru minutach na ulicy - przed wejściem do kina - tatuś radośnie synka wita. Byłoby cudownie, gdyby nie to, że dziecko jest tylko dzieckiem i doznaje szoku.
Julek, syn Jana
Czterolatkiem tym był słynny dzisiaj reżyser Juliusz Machulski, syn aktora Jana Machulskiego. Na ekranie jednak to nie jakiś aktor przepadł w morskiej toni. Zniknął ojciec. Taki był epilog filmu „Ostatni dzień lata”. Historia zdarzyła się 28 sierpnia 1958 roku w Sopocie, w nieistniejącym już dziś kinie Bałtyk, mieszczącym się dawniej przy ulicy Bohaterów Monte Cassino.
Juliusz Machulski ma dzisiaj w dorobku 17 pełnych metraży fabularnych. Reżyser od kilku lat rezyduje w Sopocie (mieszka o rzut beretem od niegdysiejszego kina Bałtyk). Artystę do niedawna często widywało się w sopockiej księgarni Bookarnia, przy ulicy Haffnera. Można tam było przy kawie poczytać najświeższe bestsellery wydawnicze. Dziś po Bookarni pozostało tylko wspomnienie, zaś Machulski teraz często odwiedza księgarnię w Krzywym Domku.
Natomiast wspomnienie głęboko odciśniętego dysonansu poznawczego w psychice czterolatka - na skutek brutalnego zderzenia doznań między realnością a podstępną ekranową iluzją - czerpię z autobiografii Juliusza Machulskiego „Hitman” (2012, wyd. Agora SA Warszawa, 2012).
Finezyjna drwina z blagi
Autobiografia odsłania przeżycia kształtujące osobowość artysty. Krytyczne spojrzenie na świat przyszłego filmowca. Jego skłonność do wykrywania blagi ukrywanej pod złudnymi podszewkami rzeczywistości. Skłonność do obśmiewania prawd pozornych, nutek fałszywych, gry nieuczciwej.
Machulski w swoich komediach kładzie nieustannie nacisk na dwuznaczność wizerunku ekranowych figur. Potrafi finezyjnie drwić zarówno z pospolitych kasiarzy i gangsterów, jak i z dystyngowanych prezesów i bankierów.
Ucho od śledzia
Twórca puszczał oko do widza już w reżyserskim debiucie „Vabank” (1981). To był stylowy pastisz. Kino retro. W PRL co prawda bankierów nie było, ale szemranych facetów na bakier z prawem i wtedy nie brakowało. W filmie fura smaczków, z „uchem od śledzia” na czele.
Oczywiście za sprawdzian narracyjnego talentu uchodzi drugi film każdego reżysera. I oto „Seksmisja”, stylizowana na science fiction brawurowa satyra na radykalny feminizm i totalistyczne ciągotki, porwała wielomilionową publiczność. Nawet cenzorowi nie zabrakło poczucia humoru. Film okazał się tylko mniej zabawny dla czujnego moskiewskiego ambasadora w Warszawie. Dwa dni po premierze ludowa władza wydała polecenie wycięcia z „Seksmisji” 15-sekundowej sceny, w której Jerzy Stuhr wzywa uciekinierów ze zniewolonego świata: „Uwaga, grupa! Kierunek - wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!”.
Hollywood? - Bez cudów!
Już „Seksmisja” zwróciła za oceanem uwagę na talent Juliusza Machulskiego jako reżysera i jako scenarzysty. Amerykanie kupili prawa do tej komedii od Filmu Polskiego za 50 tys. dolarów. Machulski uzyskał w Mieście Aniołów roczne stypendium, lecz z tytułu transakcji handlowej nie dostał nawet symbolicznego dolara.
Hollywoodzki remake „Seksmisji” nie doszedł do skutku . Tak samo stało się później z przewrotną komedią „Kiler”, do której prawa zakupiło studio Disneya. Kiedy z kolei poszło o prawo Machulskiego do hollywoodzkiej realizacji sequelu „Kiler-ów 2-óch”, zaczęto pokrętnie dzielić włos na czworo. Konkluzja reżysera: „Cuda się nie zdarzają. Hollywood to fabryka snów, nie cudów”.
Machulski nie przepada za uczestniczeniem w przeglądach festiwalowych. Czerwonych canneńskich dywanów nie znosi. Twierdzi też, że w rozdzielaniu filmowych konfitur nie ma sprawiedliwości. Inna sprawa, że multum razy sam odbierał festiwalowe laury. Warto dodać, że Machulski jest laureatem Złotej Laseczki Chaplina, przyznanej mu na festiwalu komedii zorganizowanym w Szwajcarii przez Oonę O’Neill, wdowę po największym z komików kina.
Mistrz wybornej ironii
Reżyser zna na wylot wszystkie czyhające na filmowca pułapki. Za gatunki w kinie najtrudniejsze uważa komedię i thriller. I w jego dziełach najlepszych często do głosu dochodzą oba gatunki równocześnie. Bardziej ceni zabawę niż obrazy gwałtu i przemocy. Kryminały z elegancją inkrustuje ciętą ironią. Z kolei na temat innych formuł wypowiada się niezbyt elegancko. Mówi nawet wprost: „Jeśli chodzi o tak zwane poważne filmy, łatwiej wciskać ludziom kit”. Takiej reżyser hołduje opcji. Próżno w jego kinie szukać śladów metafizyki.
Machulski opowiada się wyraźnie za „tu i teraz”. Chociaż 40-letnia mężatka w komedii fantastycznej „Ile waży koń trojański?“ (film był 10 lat temu kręcony w Sopocie) chce odnaleźć czas swojej młodości i poddaje się teleportacji, po czym ląduje w komunizmie, niczym w jakimś ponurym muzeum.
Na ogół mało znana jest pasja Machulskiego jako zaprzedanego miłośnika piłki kopanej. Gdziekolwiek filmowiec akurat się znalazł, podróżując po świecie, nigdy nie sprzeniewierzył się paradoksowi Alberta Camusa: „Z rzeczy nieważnych najważniejsza jest piłka nożna”. W swoim czasie Machulski nigdy nie przeoczył telewizyjnej transmisji z prestiżowych zmagań złotej jedenastki Kazimierza Górskiego. Wysoko ceni piłkarskie kluby hiszpańskie.
Ciekawą gradację wprowadza Machulski, kiedy dotyka kina moralnego niepokoju (sam tego nurtu nie wielbił). Najpierw przypomina o forsowanym przez władzę ludową dla „przeciwwagi”, dziś słusznie zapomnianym - kinie niepokoju partyjnego.
Natomiast gdy Machulski dystansuje się od dorobku rodzimej kinematografii w naszym nowym stuleciu, mówi bez ogródek - to jest... kino mentalnego niedorozwoju. Wszelako wcześniej, na festiwalu w roku 1996 w Gdyni, gdy jurorzy nieoczekiwanie zrezygnowali z przyznania nagrody Złotych Lwów, Machulski wystąpił w Teatrze Muzycznym z gwałtownym sprzeciwem: „Jako środowisko strzelamy sobie samobója!”. Został przez niektórych kolegów znienawidzony. Inni go pokochali.
Kobiety wkręcają faceta
Dzisiaj na ekrany kin wchodzi świeża komedia Juliusza Machulskiego „Volta”. „Chciałem zrobić film, w którym kobiety wkręcają faceta. Robią go w konia“ - mówi reżyser w jednym z wywiadów. W największym skrócie: Bruno Volta, bohater filmu, to mistrz w rozwiązywaniu diablo trudnych problemów, szczególnie kiedy ma na widoku zdobycie fortuny. Prześwietla na wylot każdego z biznesowych partnerów, o partnerkach nie mówiąc. Gdy więc pewna dziewczyna znajduje w ścianie starej kamienicy tajemniczy i wyjątkowo drogocenny przedmiot, jemu nie trzeba więcej. Tu jednak streszczenie zawieśmy. Niczego nie uprzedzajmy.