Julian Klamerus - przewodnik górski z duszą misjonarza i artysty
Nie lubi łatwych ścieżek. I tych w Tatrach, i tych w życiu. Z pasją wspinał się kiedyś po najtrudniejszych graniach. Z pasją od kilkudziesięciu lat pomaga bezdomnym i oddaje się sztuce.
Miejski blok socjalny przy ul. Ludźmierskiej w Nowym Targu. Czwarte piętro. Na zagraconym korytarzu rzędy drzwi, wspólna kuchnia i toaleta. Jak w hotelu robotniczym. „Mieszkanie” Jula (tak nazywają go koledzy) to wąski pokój. Ledwo mieści się łóżko i parę innych mebli. Na ścianach obrazy, zdjęcia i krzyże. Pod jednym krucyfiksem laurka od córki „Dla najlepszego taty”. W wiklinowym koszyku głowa wyrzeźbiona w drewnie i różaniec.
- To mi wystarczy, sam jestem domem, reszta jest ulotna - mówi gospodarz w kurtce przewodnika tatrzańskiego. Z uśmiechem przytacza ulubioną franciszkańską maksymę: - Nie masz nic, ale jak masz biedę, to już masz coś.
Większość obrazów to jego dzieła. Tak samo jak wiersze spisane na luźnych kartkach i w zeszytach na półkach i parapecie. Niektóre strony wytarte i postrzępione, trudno odczytać ręczne pismo. Tematy głównie religijne i górskie. Czasem to parę zdań, czasem długie poematy.
„Świecą światła ponad „Romę”
deszcz po rynnach bębni
Giewont cały skrył się w chmurach
czai się i gnębi
tam przyjaciel zginął w zimie
odpadł ze ściany w przepaść
twardo trzeba życiu sprostać
żeby w nim nie przepaść”
To jeden z tekstów na pożółkłej, zaplamionej kartce w kratkę. Autor wiersze pisał już w szkole. W dorobku ma ich kilkaset, jeśli nie więcej. Trudno znaleźć płodniejszego poetę na Podhalu.
- Jak wena mnie dopadnie, to zapisuję na czym popadnie - rymuje.
Część utworów trafiła do poetyckich zbiorów. „Różaniec na Bańskiej” znalazł się w „Antologii poezji tatrzańskiej” Michała Jagiełły, obok m.in. dzieł Przerwy-Tetmajera, Przybosia, Wyspiańskiego.
[b]Dziewięćsił Jula[b]
„Jak byłem mały, zjadaliśmy z kolegami dziewięćsiły
ciężko było, bo kuły, i miałem dziewięć sił
żyłem, osiem roztrwoniłem
dziś mi tylko jedna siła została
wiara, do tej Matki Boskiej na Bachledówce
oprawionej w dziewięćsiła”
Wspomniany w wierszu dziewięćsił to roślina, której kwiat jest klasycznym motywem w podhalańskim folklorze. Julian Klamerus to chodząca encyklopedia kultury ludowej. Z wykształcenia etnograf („bez magisterium”), urodził się w 1952 roku w Zakopanem. Ojciec pochodził ze starego góralskiego rodu z Łopusznej, matka z rzemieślniczej rodziny, która na początku XX w. osiadła pod Tatrami. Żyli biednie z ósemką dzieci, najpierw na ciasnym poddaszu pod Gubałówką, potem w 18-metrowym pokoju przy ul. Kasprusie. Dopiero gdy Julek miał 12 lat, dostali od miasta trzypokojowe mieszkanie po zmarłym wtedy poecie Tadeuszu Bocheńskim w willa Osa. Tam u wylotu doliny Strążyskiej dorastała cała Klamerusowa familia.
- Miałem jakieś dziewięć lat, kiedy pojechałem na kolonię do Wytrzyszczki koło Czchowa. To dopiero był luksus! Spaliśmy w szkole, pierwszy raz miałem swoje łóżko! - wspomina Julo.
Siedmiu synów i jedną córkę trudno było upilnować rodzicom. Ojciec - szklarz lubił zaglądać do kieliszka. Chłopaki nie garnęli się z początku do nauki, bo i warunków ku temu nie było w domu. Julek powtarzał pierwszą klasę, a starszy brat Staszek „zimował” nawet dwa razy. Fantazji nigdy im nie brakowało. Nieraz chodzili na labę, podkradali jabłka z sadów czy budowali „schrony” na Gubałówce. Próbowali nawet podkopać się do swojej szkoły.
W połowie podstawówki nauczyciele znaleźli jednak sposób na niesfornych chłopaków. - „Za bardzo dobre wyniki w nauce, za wzorowe zachowanie się Julianowi Klamerusowi uczniowi kl. VIIa” - to wpis szkolnej wychowawczyni Marii Jarzębowskiej na stronie tytułowej przewodnika po Tatrach. Był rok 1967, książka od razu stała się ulubioną lekturą 15-latka. Minęło ponad pół wieku, a on dalej trzyma pożółkłe ze starości dzieło Tadeusza Zwolińskiego, choć zna na pamięć tatrzańskie szlaki i sam mógłby niejeden przewodnik napisać.
- Wychowawczyni uczyła geografii. Mądra kobieta. Umiała do nas dotrzeć. Byliśmy najgorsi w szkole, a w piątej klasie staliśmy się najlepsi. Do końca podstawówki miałem już same piątki na świadectwach.
Nauczycielka zapisała uczniów do PTTK, urządzała wycieczki w Tatry z przewodnikami. Julek chłonął górskie krajobrazy i opowieści, notował ciekawsze przejścia, zdobywał pierwsze wierchy. Z rodzeństwem pochłaniał masę książek z biblioteki. Zaczytywał się m.in. w „Antologii poezji ludowej” Jana Szczawieja, którą w ósmej klasie dostał od Jarzębowskiej. - W pewnym sensie sprawiła, że poszedłem na etnografię - przyznaje.
[b]Tatrzańska „Iluminacja”[b]
Zbigniew Wolanin, kierownik Muzeum Nikifora w Krynicy-Zdroju, dobrze pamięta Juliana Klamerusa ze studiów etnograficznych na UJ. W latach 70. studiował na tym samym kierunku, na młodszym roku.
- Julek był znaną postacią. Śniada cera, bujne, czarne włosy do ramion. Wszyscy wiedzieli, że chodzi najtrudniejszymi trasami w Tatrach, że wspina się w Hindukuszu, Dolomitach i Alpach - opowiada Wolanin.
Klamerus uprawiał wspinaczkę od szkoły średniej. Lubił wybierać najtrudniejsze taternickie trasy. Bez względu na porę roku („żeby hartować ręce, nosiłem kule śnieżne bez rękawic”).
Młody góral, który wspina się jak kozica, zwrócił uwagę filmowców. Mając 19 lat wystąpił w „Iluminacji” Krzysztofa Zanussiego, kultowym filmie polskiej inteligencji z czasów PRL-u. Grał taternika, który ginie podczas wspinaczki.
- Szliśmy jakieś dwie godziny klasycznym kantem Mnicha. To skrajnie trudna droga, a w filmie zostało z tego może pół minuty, same dalekie ujęcia. Przerobionego na trupa wnieśli mnie potem do piwnicy w schronisku. Dostałem za to podwójną dniówkę - opisuje filmowy epizody, niejeden w swoim życiu.
Pasja górska zaprowadziła go m.in. na najwyższy szczyt Afganistanu - Noszak (7492 m n.p.m.). W latach 70. wspinało się tam wielu polskich alpinistów, szykujących się na himalajskie ośmiotysięczniki. - To taka trochę większa Babia Góra - żartuje Julo.
Sam nigdy nie wyruszył w Himalaje.
W 1978 roku podczas wspinaczki w Tatrach zginął na jego oczach przyjaciel Jacek Szłuiński.
- Chcieliśmy zrobić taką „emerycką” grań. Był z nami jeszcze Wojtek Marczułajtis, tato Jagny. Biwakowaliśmy na Modrej Turni, od strony Kieżmarskiej, potem było zejście na Modrą Ławkę. Przeszedłem na drugą stronę przełęczy, Wojtek stał już na niej, Jacek szedł trzeci. I nagle słychać z góry wołanie: „Kamień!”. Jacek odruchowo odskoczył, no i plecak pociągnął go w dół.
W ręce trzyma zdjęcie uśmiechniętego przyjaciela z burzą długich włosów. Po jego śmierci przerwał wspinaczki.
- Gdy widziałem człowieka nad przepaścią, zaraz miałem przed oczami obraz, jak leci w dół - wyznaje. Zaraz po wypadku pojechał do Krynicy-Zdroju. Była tam z dwójką małych dzieci żona Szłuińskiego. Powiedział jej o śmierci męża. To było jedno z najtrudniejszych doświadczeń w życiu.
[b]Śladem Brata Alberta[b]
W latach 70. żył trochę jak hippis, szkolił młodych taterników, zarabiał nieźle, pracując na wysokościach m.in. w Wiedniu. Podobał się dziewczynom, niektóre chciały poznać bliżej atrakcyjnego górala-taternika z artystyczną duszą. Pierwsze, studenckie małżeństwo rozpadło się po dwóch latach. W 1981 r. z drugą żoną zamieszkał w willi teściów w Krynicy.
- Zakopane wywyższa, a Krynica pogłębia. To miasto mnie uratowało. Kapuściane góry, ale wkoło śleboda, otwarta przestrzeń, bez zakazów i płotów jak w Tatrach - mówi.
W uzdrowisku pod Górą Parkową spędził bez mała 20 lat. Z czasem i drugie małżeństwo przeszło tam do historii. Wtedy odkrył w sobie coś jeszcze: nieprzepartą chęć pomocy bezdomnym i innym życiowym rozbitkom. Niektórych gościł w willi teściów pod nieobecność żony. Alkoholicy, byli więźniowie, ludzie niezaradni życiowo lgnęli do niego, a on nie odmawiał wsparcia. Z każdym zagadał, podzielił się jedzeniem, pieniędzmi. - Wszyscy się bali tych bidoków, ktoś musiał im pomóc - zauważa.
Przyznaje, że społeczna „misja” kosztowała wiele jego rodzinę, szczególnie dzieci.
- Cierpiały przeze mnie. Dla nich to było przykre, że zadaję się z pijakami. Mówiono im, że taki sam jestem, choć wtedy nie piłem alkoholu, bo miałem już swoją misję - dodaje.
Żeby zarobić na życie, imał się różnych zajęć. Był dozorcą, pracownikiem opieki społecznej, kulturalno-oświatowym, przewodnikiem górskim. Czasem łapał zlecenia na prace na wysokości. Mieszkał kątem u starszej, niepełnosprawnej kobiety. Poznali się przypadkiem - pomógł jej przejść przez ulicę. Potem wspierał też w innych sprawach, a to naprawił coś w domu, a to przyniósł zakupy, posprzątał.
Wzór „misjonarskiej” działalności czerpał z życia świętego Brata Alberta. Malarz Adam Chmielowski, zanim przybrał zakonne imię i trafił na ołtarze, stracił nogę w powstaniu styczniowym. Po namalowaniu obrazu z wizerunkiem Chrystusa - „Ecce homo”, przeżył głęboką przemianę duchową. Zaczął pomagać ludziom z marginesu. Mieszkał z nimi w ogrzewalni miejskiej w Krakowie, tworząc później nowe zgromadzenie zakonne - albertynów, którzy zajmowali się nędzarzami i bezdomnymi.
- Brat Albert zawsze był w mojej podświadomości. Jako przewodnik w Zakopanem nieraz prowadziłem wycieczki do jego pustelni, ale dopiero w Krynicy ujawnił się pełną parą - mówi Julo.
Ogarnięty nową pasją, załatwił od gminy pokój w baraku socjalnym i kilka łóżek dla bezdomnych. Współtworzył lokalne Towarzystwo Brata Alberta, chór albertyński i Małą Orkiestrę Chleba Powszedniego, która kwestowała dla najbiedniejszych w gminie.
Na Podhale wrócił w 2000 roku. Z nową miłością. Na świat przyszły kolejne dzieci, ale i ten związek nie przetrwał.
- Ze mną kobiety na dłuższą metę nie wytrzymują, z początku jest fascynacja, a potem wszystko gaśnie - przyznaje. - Potrzebują kogoś, kto ma dobrą pracę i wraca na czas do domu, a nie tylko rzeźbi, maluje i zajmuje się bezdomnymi.
Żyje z niewielkiej emerytury.
Przed pandemią dorabiał, prowadząc wycieczki w góry, ale teraz nie ma wielu chętnych. A i zdrowie nie to, co dawniej. W Nowym Targu mieszkał m.in. w starej chałupie bez wody bieżącej i ubikacji. W wynajętej kawalerce przygarniał bezdomnych. Bywało, że czterech naraz mieszkało z nim na 21 metrach kwadratowych. Niektórych karmił, golił, brał do kościoła, lekarza. Czasem też opierniczył, kiedy zasłużyli. Towarzyszył do końca. Gdy jeden umarł, urządził pogrzeb, modlił się za jego duszę.
Nie wszystkim na ulicy podobało się sąsiedztwo bezdomnych.
Ostatniego pożegnał na wiosnę tego roku. Przeniósł się do bloku socjalnego, w którym dostał pokój od miasta.
- Przepisy zabraniają tutaj dodatkowych lokatorów. Szkoda. Człowiek to człowiek, każdy potrzebuje ciepłego kąta w zimie - zauważa.
I dodaje: - Tak naprawdę, zajmując się bezdomnymi, najwięcej pomagałem sobie. Nie musiałem zagryzać się swoimi sprawami.
[b]Energia miłości[b]
Codziennie chodzi do kościoła, z różańcem zasypia i jeździ busem. Zna na pamięć żywoty świętych. Z zachwytem potrafi o nich opowiadać. Fascynują go zawiłe teologiczne rozważania, ale i prosta, naiwna religijność. - Dla mnie Kościół jest domem. Bez niego świat byłby chaosem - powtarza.
Trudno uwierzyć, że w młodości wolał chodzić w góry niż na nabożeństwa. A jednak.
- Nie zakodowałem wtedy nawet, żeby były lekcje religii. Dzieci też późno chrzciłem - wspomina. - Kościół traktowałem jako zbiór pięknych obrazów i przypowieści, taki folklor z babciami klepiącymi „zdrowaśki”. Dopiero gdy dopadł mnie kryzys, siadłem z nimi w ławkach i uwierzyłem.
Z wdzięcznością wymienia księży, których spotkał na swojej drodze. Z księdzem Stefanem Skrabą, nieżyjącym już proboszczem parafii w krynickich Słotwinach, poznał się, gdy malował dach starej, łemkowskiej cerkwi zamienionej na kościół. Uwielbiał oglądać stare ikonostasy. Trafił do Ruchu Odnowy w Duchu Świętym przy głównej parafii w Krynicy. W Słotwinach ochrzcił pierworodnego syna. - Bóg działa przez dobrych ludzi - mówi.
Wizerunki Chrystusa, Matki Boskiej i świętych tworzy na wszystkim, co mu wpada w ręce.
Wystarczy stara deska do krojenia chleba, kawałek linoleum, grabie czy pustak. Przywraca do życia zużyte, niepotrzebne rzeczy. Tak samo ludzi wyrzuconych na margines...
Jego dziełem są kapliczki przy ulicy Zielonej, gdzie kiedyś mieszkał w Krynicy, oraz niezwykła droga krzyżowa na Walowej Górze w Zakopanem. Wiedzie ona niebieskim szlakiem na Gubałówkę. Przy każdej stacji leży kamień z wyrytym numerem i zafoliowana kartka ze słowami modlitwy. W odnowionej, drewnianej kapliczce, przybitej do drzewa na początku pątniczej drogi, stoi mała figura Madonny.
- Leżała na śmietniku w Nowym Targu, a tu się przydała. Drugą, bez oka zaniosłem wyżej - mówi Julo z satysfakcją, otrzepując śnieg z ponumerowanych kamieni.
Obok szlaku, w 100-letniej chałupie mieszka jego 37-letni syn.
Na zewnętrznej ścianie galeria sakralnych obrazów. Wiszą jeden przy drugim. Wizerunki Jezusa i świętych, jak ikony na starych deskach, sąsiadują z pomalowanym pudłem od gitary. Wielka głowa wyrzeźbiona z pustaka stoi koło domu. Wygląda, jakby medytowała, patrząc z góry na Zakopane i Giewont na horyzoncie.
Oskar Klamerus, miłośnik reggae i gry na bębnach, podgrzewa obiad, który przyniósł ojciec. Częstuje herbatą, lubi jego obrazy i poezję.
- Niektóre wiersze są medytacyjne, bliskie filozofii zen - zauważa syn Jula. - Mnie akurat bliżej do buddyzmu niż religii katolickiej, ale tak naprawdę to jedna energia miłości.
[b]„Nikifor” z klanu Klamerusów[b]
- Życie nie szczędziło mu przeciwności, ale Julek zawsze potrafi wyszukać jego dobre strony - mówi Zbigniew Wolanin.
Niedawno zorganizował wystawę Klamerusa w Muzeum Nikifora w Krynicy-Zdroju.
Artysta, urodzony gawędziarz, zasypywał wierszami i anegdotami słuchaczy na wieczorze autorskim. Nawet najtrudniejsze wspomnienia puentował żartem. Ze swadą opowiadał o każdej głowie wyrzeźbionej w drewnie czy kamieniu. Wśród kapliczek, obrazów i rzeźb nie mogło zabraknąć wizerunków świętego Brata Alberta.
- To mój drogowskaz - podkreślał.
Miejsce wystawy było nieprzypadkowe - nie tylko dlatego, że kawał życia spędził w uzdrowisku. Wielu nazywa go drugim Nikiforem. Sam Julo nie kryje fascynacji słynnym łemkowskim malarzem.
„Kiedy Nikifor chodził po ulicy
to wyśmiewało go pół Krynicy
a on pluł w pędzel
tak jak trzeba
nabierał łemkowskiego nieba
jak nie zbudzony ze snu zdarzeń
malował miasto swoich marzeń
gdzie zatrzymane są godziny
gdzie same święte są rodziny
gdzie Prawda z Pięknem
w jednej parze
niosą swe dziecko
Panu w darze
Temu co w niebie
nam Króluje
Nikifor umarł
i nikt więcej
w tak piękny sposób
nie maluje”
Ten wiersza napisał w 1995 roku. Podobnie jak patron krynickiego muzeum jest artystycznym samoukiem. Od lat zbiera nagrody i wyróżnienia na konkursach plastycznych, ale nie czuje się profesjonalnym twórcom. - Więcej swoich prac rozdałem, niż sprzedałem - zauważa ze uśmiechem. Lubi artystyczne wyzwania. W Waksmundzie, gdzie odwiedza synową i wnuki, stworzył Wąwóz Matki Boskiej. W Nowym Targu namalował graffiti ze świętymi pod mostem na Czarnym Dunajcu.
Bez sztuki nie wyobraża sobie życia. Maluje i rzeźbi od dzieciństwa.
Ciągle ma nowe obrazy w głowie.
Z rodzeństwem nasiąkał atmosferą Liceum Plastycznego imienia Kenar, które mieściło się niedaleko ich domu. Trójka braci skończyła później słynną szkołę, jeden do dziś tam uczy.
Julo też by wylądował w „Kenarze”, gdyby nie młodzieńcza miłość, za którą poszedł do ogólniaka.
Z braćmi tworzył później artystyczny klan Klamerusów. W 1976 roku wspólnie zrobili wystawy w Zakopanem i Łopusznej, by uczcić zmarłą wtedy mamę.
Chłonął sztukę wybitnych zakopiańskich artystów, ale też Karola Wójciaka „Heródka”, pastucha z Lipnicy Wielkiej na Orawie, którego ascetyczne, drewniane rzeźby zyskały wielkie uznanie w latach sześćdziesiątych XX wieku. Szczególny wpływ wywarł na niego Władysław Hasior, z którym się bliżej poznał. Śledził też sukcesy artystyczne uzdolnionych braci. Młodszy o cztery lata Władysław, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, zyskał największy rozgłos. Był m.in. współtwórcą pomnika ofiar Holocaustu na Umschlagplatz. Chodził o kulach (w młodości zachorował na polio), ale tak samo kochał góry i uprawiał wspinaczkę. Zmarł młodo na raka w 1992 roku.
Po jego śmierci Julo napisał w wierszu:
„...ohej, chłopci, hip na górę
wyrombiemy w niebie dziurę
może jakiś święty spadnie
coby w świecie było ładniej...”